Jacek Wojciechowski
Krakowska Książka Miesiąca – Sierpień 2017
Iluzje w okruchach
W prozie literackiej umiejętność ciekawego opowiadania to podstawowy warunek zawarcia przyjaźni z publicznością. Dzisiaj jeszcze ważniejszy niż wczoraj, bo trzeba pokonać konkurencję innych a licznych form komunikowania, które bywają atrakcyjne już same z siebie choćby dlatego, że oferują obrazki albo zapraszają do klikania. Oczywiście: sprawny narrator musi jeszcze dodać do relacji rozumną i frapującą treść – to konieczne, jak piana w piwie. Ale bez błyskotliwego i wciągającego sposobu rozmowy z czytelnikami na powodzenie trudno liczyć. Otóż Grzegorz Bogdał akurat może. W renomowanym wydawnictwie Czarne z podgorlickiego Wołowca opublikował właśnie tom pięciu opowiadań zatytułowany Floryda. Tematycznie ciekawych, zręcznie napisanych, narracyjnie zwartych, no i do czytania z dużą satysfakcją.
Nie bez znaczenia są rozmiary. Żyjemy w pośpiechu, zdyszani, więc średnio-krótka forma literacka jest w cenie tym bardziej, kiedy posegmentowana jest jak mecz koszykówki. Przeczytaj, zrób przerwę, weź czas i znowu poczytaj. Oczywiście ważna jest treść – zaskakująca, rozumna, prowokująca. Swoje robi zręczne narzędzie dialogu z czytającymi.
Zazwyczaj przy takiej okazji przywołuje się jakieś skojarzenia literackie. Niekoniecznie autorskie, bo skąd można wiedzieć, co czytał, a czego nie. Z własnych lektur dawnych wspomniałbym, śladowo zbieżne, opowiadania Wiesława Dymnego. Bardziej rzuca się jednak w oczy częściowo Hłaskowaty sposób relacji: do potocznych okoliczności oraz niby banalnych wydarzeń zostają nieoczekiwanie wplątane szokujące fakty, dramatyczne incydenty albo niebywałe komentarze – i natychmiast robi się gorąco. W jednym zaś opowiadaniu jest odniesienie (przypadkowe?) do inwencji Dostojewskiego, jakkolwiek podrasowane i rozwinięte na nowo. Według zasady: skoro mógł Fiodor, to zakazu nie ma.
Mechanizmem napędowym oraz czynnikiem motywującym bywają tu akurat złudzenia, iluzje, które imitują wartości, w praktyce nieosiągalne. Tworzą wrażenie stabilności, wmawiają pomyślność, a czasem wręcz sukces, jednak tylko w specjalnych okolicznościach: kiedy można udawać kogoś innego, niż jest się naprawdę – Freddiego Mercury’ego z Queen ze względu na rzeczywiste albo wydumane podobieństwo – lub głosząc w rozmaitych miejscach słowo etyczno-biblijne, skoro za sprawą kalectwa nie można zostać kapłanem. Albo na zmianę: z powodzeniem lub bez uprawiając znachorsko-fizjoterapeutyczną praktykę, w utajeniu wierząc, że kiedyś uzbiera się za to wielki szmal i da się zwiać na jakąś mityczną Florydę.
Ale z tym jeszcze naddaniem, że te iluzje trwają oraz trzymają przy życiu tylko, jeśli można między nimi zachować jakiś parytet, równowagę, rozsądne proporcje. Oraz trzeba, żeby utrzymały się dłużej. Osiągnąć to bardzo trudno, więc jednak jest sukces, jeżeli tak – dopowiada Bogdał między wierszami oraz wtrąca od niechcenia, że kiedyś nawet na to nie było szans. Dawno: tuż po wojnie. Wtedy zabijano albo ktoś znikał bez śladu i żadne iluzje ani proporcje nie wchodziły w grę. Dopiero z czasem zaczęły się rodzić zalążki względnej równowagi, a w generowaniu brali również udział wcześniejsi krzywdziciele.
Istnieje tu też drugi filar potocznej codzienności, który sprawia, że da się żyć mniej więcej spokojnie i bez głębszego poczucia goryczy. To współobecność kogoś innego, z kim można podzielić dni, wydarzenia oraz jeszcze piwo. Ktokolwiek to jest.
Debilny olbrzym bądź niepełnosprawny fizycznie karzeł. Mama przez dziesięciolecia gotująca identyczny rosół. Załgany znachor, wyrwany rakowi pacjent albo nawet pies. A na odległość: piosenkarz z Queen. Bo żyć, to znaczy być obok kogoś. Wzajemnie dzielić się codziennością, dzięki temu już nie jałową, oraz kłopotami albo radościami – jeżeli są. Pojedynczo, zapewne umoczonymi w banałach, ale wszystkie razem układają się w sens bycia. A zatem są ważne.
Jedyne, czego im ewidentnie brakuje, to niestety gwarancja trwałości. Marzenia są iluzjami, iluzje zaś to takie złudzenia, na które w końcu przychodzi kres. Mercury umiera na AIDS. Fizjoterapeuta topi się, ratując psa. Matka, z wyrafinowanych powodów, nie może już gotować rosołu. A przygłupi olbrzym prokuruje nieodwracalne nieszczęście. Nawet wakacyjne ożywienie w połowicznie wyludnionym przysiółku zdycha z nastaniem jesieni.
Co dalej? Na takie pytanie odpowiedzi nie ma. Autor ma świadomość, że na kolejne iluzje zabraknie już czasu: każdemu dano tylko jedno życie. Ale to nie znaczy, że należy zlekceważyć te, które minęły. W swojej chwili, dla swoich, miały wszak swój sens.
Opowiadania Grzegorza Bogdała nie są sprawozdawcze, dydaktyczne, umoralniające ani instruktażowe. Jeśli już, to refleksyjne. Wstrzeliwują kilka elementarnych i prostych, ale celnych pytań. Jaki mianowicie masz swój iluzoryczny pomysł na własne życie? A jeżeli nie masz, to miej: jakikolwiek. Nawet taki, żeby może kiedyś zostawić cały ten syf i zwiać na mityczną Florydę lub do Wołowca w gminie Sękowa, powiat gorlicki – w końcu przecież wszystko jedno gdzie. Ważne, żeby takie marzenie było. I trzeba je potraktować z należytą powagą. Nie dać mu się wypsnąć ani zrobić w konia. Wtedy zaś, ewentualnie, pojawi się takie odczucie, że może nie jest wcale tak źle.
Imponuje więc w tych opowiadaniach nie tylko autorska sprawność narracyjna. Również umiarkowanie w podpowiadaniu opinii, oszczędność w ocenach, partnerstwo w dialogu. A to są cechy oraz zalety literatury dobrej i bardzo dobrej.
Byłby więc niewątpliwy pożytek z wydobycia tej książki spod stert barachła w niby księgarskich sieciówach (śmieciówach?) albo może da się ją wypatrzeć w prawdziwych księgarniach, których jeszcze niedobitki przetrwały. Poza tym można kliknąć bezpośrednio do wydawcy, lecz wtedy za wariant drukowany kurier dodatkowo obedrze ze skóry. Owszem, wydawca mógłby przesłać wobec tego ebookową wersję on-line, jednak czytanie mądrej literatury w takiej postaci to jak próba pogryzienia sztuczną szczęką befsztyka. Ale, ale: istnieją jeszcze biblioteki1Miesięcznik społeczno-kulturalny „Kraków”, nr 11/2017.