Jan Polewka
Tadeusz Kwiatkowski – urok i pamięć
To był jego osobisty urok, jego talent i jego wierna, choć nie zawsze dyskretna pamięć. Przez ponad 60 lat Tadeusz Kwiatkowski był duszą i animatorem krakowskiego życia literackiego i artystycznego. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak przez te wszystkie lata mogłoby go nie być – z pewnością Kraków by na tym bardzo stracił. I nie tylko Kraków, ale i świat, jeżeli wziąć pod uwagę, że świetnym był scenarzystą filmowym w filmach Wojciecha Hasa Rękopisie znalezionym w Saragossie i Sanatorium pod Klepsydrą. Ceniony jako prozaik był także autorem sztuk i satyrykiem, a niekiedy autorem powieści sensacyjnych. Był uczestnikiem i wnikliwym obserwatorem życia i środowiska literackiego i jego przemian politycznych oraz obyczajowych. Oddany sprawie literatury i teatru przez kilkanaście lat pełnił funkcję sekretarza i wiceprezesa krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Jego praca dla dobra koleżanek i kolegów pisarzy była nieustannie pomocna, świadczona bezinteresownie i szczerze, a w zamian dawała jedynie ich serdeczne zaufanie. Ale to była tylko część jego wszechstronnej osobowości. Tadeusz Kwiatkowski był nie tylko pisarzem, dziennikarzem felietonistą, filmowcem i autorem tekstów kabaretowych, ale także zapalonym podróżnikiem. Aby naszkicować całe jego bogate życie, należałoby je jednak podzielić na co najmniej cztery okresy: studia na krakowskim UJ rozpoczęte jeszcze przed wybuchem wojny, trudny czas wojenny, literackie lata powojenne, lata sukcesów w rzeczywistości małej stabilizacji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a potem niezmiennie krakowskie trwanie na przekór wszystkim trudnym polskim wydarzeniom i przemianom. Kwiatkowski oswajał je poprzez satyrę, felietony, a także przez kolekcję politycznych dowcipów, które zebrał potem w książeczkach Szeptanka i Anegdoty literackie – od kuchni. Można powiedzieć, że poczucie humoru nie opuszczało go nawet w najtrudniejszych chwilach. A tych przeżył bardzo wiele, szczególnie podczas okupacji i w pierwszych latach po wojnie.
Był rodowitym krakusem i kiedy żartował, w jego głosie pojawiał się typowy krakowski akcent, który chętnie naśladował jego serdeczny przyjaciel Gustaw Holoubek. Urodził się na Wolskiej, czyli, jak mawiał, ulicy z przejściami – przed II wojną światową jej patronem został Piłsudski, podczas okupacji przemianowano ją na Universitätstrasse, po wojnie na długo nosiła nazwę Manifestu Lipcowego, aby wreszcie odzyskać miano Piłsudskiego. Do gimnazjum chodził na Krupniczą, więc niedaleko, a na uniwersytet miał jeszcze bliżej, kilkaset metrów zaledwie. I tam, na polonistyce, pod okiem wybitnych profesorów Stanisława Pigonia, Kazimierza Nitscha, Tadeusza Sinko i asystenta Kazimierza Wyki nawiązał pierwsze trwałe przyjaźnie: z Jerzym Boberem, Tadeuszem Hołujem, Juliuszem Kydryńskim, Marianem Pankowskim i Wojciechem Żukrowskim, a oprócz nich także z młodym rzeźbiarzem Tadeuszem Ostaszewskim. Wszyscy oni mieli już wtedy swoje zamierzenia literackie lub artystyczne i wkrótce zadebiutowali jako autorzy. Tadeusz Kwiatkowski zanim jeszcze rozpoczął studia, spotkał pod bramą uniwersytetu dwie bardzo szczególne osoby, przybyłe z Wadowic, Halinę Królikiewicz i Karola Wojtyłę:
Patrzę szeroko otwartymi oczami w jasne pola na suficie i wracam do września 1938 roku. Bo wszystko właśnie wtedy się zaczęło. Spotykam się z Jurkiem Boberem na Plantach przed gmachem uniwersytetu. Mamy iść razem do dziekanatu Wydziału Filozoficznego zapisać się na pierwszy rok polonistyki. Czekamy chwilę, ponieważ Jurek umówił się z Karolem Wojtyłą, poznanym na pomaturycznym obozie pracy. Wojtyła czytał mu swoje wiersze, które Jurek uznał za interesujące, choć nieco zbyt mało nowoczesne. Mówi, że to dziwny chłopiec, skupiony, z jakimś wewnętrznym żarem, stroniący od głupich żartów młodzieńczych. Ale zdolny i w ogóle ciekawy. Wreszcie nadchodzi Wojtyła w towarzystwie dziewczyny w kapeluszu z woalka owiniętą wokół ronda. To jego koleżanka z Wadowic Hala Królikiewiczówna, która również ma zamiar studiować polonistykę. Bober poklepuje Wojtyłę, śmieją się, przypominając sobie jakieś zdarzenia z obozu, ja obserwuje raczej dziewczynę. Jest wysoka, ładna, zgrabna, ale tak na pierwszy rzut oka nieco zbyt wysoka i poważna…1T. Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Kraków 1986.
Siedem lat później, już po wojnie, Halina Królikiewicz zostanie żoną Tadeusza Kwiatkowskiego, a w następnym, 1946 roku młody ksiądz Karol Wojtyła ochrzci ich córkę Monikę. Ale pomiędzy tymi zdarzeniami będzie jeszcze długi i straszny czas okupacji niemieckiej i sowieckiej, w którym młody polonista przeżyje najcięższe chwile, kilkakrotnie ocierając się o śmierć, groźbę obozu lub zesłania. A jednak jego pogodna i żywa natura zdaje się być pod obroną dobrej gwiazdy: „Szczęście. Ileż w życiu zależy od szczęścia! Trzeba urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą. Wierzę w swoje szczęście i z uporem to sobie powtarzam, bo jak nie wierzyć, skoro już tyle razy ominęły mnie tragiczne w skutkach wydarzenia”2Tamże.. To wyznanie pojawia się w autobiograficznej opowieści Kwiatkowskiego Płaci się każdego dnia. Jej bohater szczegółowo opowiada o swojej gehennie, kiedy aresztowany przez gestapo trafia do dwudziestoosobowej celi więzienia na Montelupich. W bezsenne noce więzień wspomina wszystkie dobre i złe chwile swojego dotychczasowego życia. Zanim został aresztowany, brał udział w konspiracji i wydawał własnym wysiłkiem drukowany na powielaczu „Miesięcznik Literacki” z utworami ukrywających się pisarzy. Szczęśliwie gestapowcy tego nie odkryli, Kwiatkowski trafił „na Monte” z powodu kontaktów z innym aresztowanym. A wraz z nim do tej samej celi trafił Tadeusz Kudliński, pisarz i krytyk teatralny, trochę starszy od Tadeusza, który podobnie jak Kwiatkowski przeżył okupację, ale jako działający w podziemiu po wojnie został ponownie osadzony, tym razem przez Urząd Bezpieczeństwa. Gestapowskie więzienie, w którym Kwiatkowski spędził kilka miesięcy, od stycznia do maja 1944, było najtrudniejszym doświadczeniem okupacyjnym. Zdążył jednak już wcześniej przeżyć kilka dramatycznych zdarzeń, które mogły zaważyć na jego życiu.
Do pierwszego, którego nie zapisał w swej książce, ale o którym opowiadał w stołówce literatów przy Krupniczej, doszło jeszcze pod koniec 1939 roku, kiedy wraz z innymi uciekinierami udał się do Lwowa, Stanisławowa i Bitkowa, gdzie jego stryj, inżynier, pracował przy szybach naftowych. Pewnego dnia, niejako po drodze, został zgarnięty do pociągu sowieckiego, który stłoczonych w wagonach Polaków wiózł gdzieś na wschód. Po kilku godzinach pociąg zatrzymał się na małej stacji i do wagonu wszedł ruski komandir i zapytał głośno, kto z jadących umie pisać bukwami. Tadeusz, który na UJ uczył się rosyjskiego, zgłosił się natychmiast. Komandir zabrał go do niewielkiego budynku z wartownikiem i tam przykazał mu czekać na podwórku. Podwórko z trzech stron otaczały ściany domu, z czwartej zaś drewniany płot. Komandir nie wracał, a Tadeusz przyglądając się deskom płotu, zauważył, że były stare i nieprzytwierdzone zbyt mocno. Udało mu się oderwać jedną z nich, a ponieważ był szczupły, wręcz wychudzony, sprawnie przecisnął się przez otwór i ruszył biegiem w stronę lasu. Przez dwa dni wędrował pieszo do Stanisławowa. Potem już, po wielu perypetiach, przeszedł przez zieloną granicę na Sanie i wrócił do Krakowa. Kim byłby, gdyby dał się wywieźć w głąb Rosji sowieckiej? Może (gdyby przeżył) trafiłby w końcu do armii Andersa i tak jak wielu innych wziął udział w bitwie pod Monte Casino, a potem (gdyby przeżył) jak Gustaw Herling-Grudziński został we Włoszech albo we Francji. Ale jednak jego gwiazda kazała mu trwać i zawsze wracać do Krakowa.
Tymczasem w Krakowie czekały go jeszcze najcięższe chwile oraz konspiracyjne trudy – i nie Monte Cassino, ale więzienie „na Monte”. Jeszcze przed uwięzieniem bardzo groźną przygodę przeżył wspólnie z Tadeuszem Ostaszewskim, który wcześniej brał udział w walkach września 1939 roku i był zdecydowany co do podziemnego zbrojnego oporu. Tak Kwiatkowski opisywał początek i koniec ich wspólnej przygody:
Tadeusz Ostaszewski zmobilizowany podchorąży w sierpniu 39 roku, brał udział w obronie Warszawy. Wystarał się przed samą kapitulacją miasta o cztery nowiutkie visy i dobrze je zakonserwowawszy, zamelinował broń u matki w mieszkaniu przy Nowym Świecie. W porę przebrany w cywilne ubranie, uniknął niewoli i zdołał przedostać się do Krakowa, gdzie przed wojną chodził razem ze mną do gimnazjum. I to był ten pakunek, który tak zaprzątał nasze myśli.
(…)
W połowie 41 roku szykany niemieckie jakoś ucichły i zdecydowaliśmy się na wyjazd do Warszawy. Tadeusz zatęsknił za matką, a ja nie mogłem się doczekać widoku pistoletów. Dojechaliśmy szczęśliwie, bez żadnych kłopotów do Warszawy3Tamże..
Jednak kłopoty, na granicy życia i śmierci, zdarzyły podczas powrotu do Krakowa, kiedy obaj, każdy z jednym visem za paskiem i dwoma pistoletami w koszyku, znaleźli się w hali dworca. Ale nie sami, gdyż – jak się potem okazało, szczęśliwie – dołączył do nich przypadkowo spotkany kolega z liceum. Obaj Tadeuszowie, chcieli się go pozbyć, ale on nie dając się zniechęcić, zajął miejsce obok nich i zaczął opowiadać o sobie, pokazując plik zdjęć z zawodów gimnastycznych, w których brał udział. Tymczasem rozległ się krzyk kobiety i wrzask niemieckich głosów i jak opisuje Kwiatkowski:
Tadeusz spojrzał w tamtym kierunku, a potem na mnie. – Lotnicy. Rewidują bagaże – stwierdził beznamiętnie. W jednej sekundzie oblałem się potem. Machinalnie sięgnąłem pod płaszcz i dotknąłem kolby pistoletu. Tadeusz kucnął przy mnie. – Tylko spokojnie! W razie czego rąbniemy ich…4Tamże.
Tymczasem kolega Adam, niczego nieświadomy, znów zaczął pokazywać im swoje sportowe zdjęcia. I właśnie wtedy stanął nad nimi niemiecki podoficer, który nic nie mówiąc, wyrwał Adamowi z rąk zdjęcia, zaczął je przeglądać i – jak wspomina Kwiatkowski:
(…) stała się rzecz nieoczekiwana. Uśmiechnął się życzliwie i wdał się z nami łamaną polszczyzną w przyjazną pogawędkę. Nie bez dumy oświadczył, że jest również gimnastykiem wyczynowym z Wiednia, sięgnął do portfela i wyjął swoje zdjęcie w kostiumie gimnastycznym. Potem spytał, czy my także jesteśmy gimnastykami, a my skinęliśmy głowami. Gut, gut, kameraden – żołnierze zatrzymali się przy nas, ale on ruchem ręki odprawił ich i kazał przeszukiwać następnych podróżnych. Zwrócił Adamowi fotografie, podał nam rękę, zasalutował i odszedł, życząc nam dobrej podróży5Tamże..
Takich chwil, może mniej dramatycznych, ale groźnych, przeżył Tadeusz Kwiatkowski jeszcze kilka – jak ta, kiedy przez nieostrożność potrącił niemieckiego oficera i trafił na kilka dni do aresztu, a zwłaszcza ta, gdy umówiony w kawiarni artystów spóźnił się na spotkanie, a gdy spiesznie dotarł na Łobzowską, zobaczył przed Domem Plastyków niemieckie budy i żandarmów. Był to wieczór 16 kwietnia 1942 roku. Kwiatkowski, który uniknął aresztowania i obserwował je ukryty w bramie, tak go opisuje:
Gestapowcy ryczą jak zwierzęta, jakby mieli do czynienia z bandą groźnych bandytów, choć nikt nie stawia im oporu ani nie zamierza uciekać. To nie pomyłka ani zwyczajna łapanka uliczna. To zorganizowany, z góry obmyślony nalot na kawiarnię, aresztowanie jej bywalców, wyniszczenie skupiska inteligencji twórczej6Tamże..
Zatrzymanych podczas obławy umieszczono w więzieniu przy Montelupich, a po tygodniu wysłano do KL Auschwitz, gdzie kilkunastu z nich rozstrzelano. Kwiatkowski ocalał, a do więzienia na Monte trafił dopiero półtora roku później. Wszystkie swoje dramatyczne przeżycia opisał w przejmującej opowieści Płaci się każdego dnia, książce, która powinna się znaleźć w programie jako lektura obowiązkowa – przynajmniej dla liceów krakowskich. Jest w niej nie tylko samo więzienie, ale także zapis podziemnego życia artystycznego Krakowa podczas okupacji, szczególnie teatralnego i literackiego – z teatrem Kantora i początkami Teatru Rapsodyków Kotlarczyka włącznie. Ta spisana w 1981 roku opowieść autobiograficzna, nie tylko w sensie osobistym, ale także jako ważna część biografii krakowskiej kultury, jest prawdopodobnie najważniejszą książką Tadeusza Kwiatkowskiego. A napisał ich kilkanaście. Debiutował powieścią Lunapark w 1946 roku, wysoko ocenianą zarówno przez krytykę, jak i czytelników. Po niej powstały utwory o bardzo różnym charakterze i powieści satyryczne, jak Siedem zacnych grzechów głównych i Pomnik na miarę, Klatka, Baba z piekła rodem, Ten cudny Paryż, opowieści dla młodzieży: Najlepsze skrzydło Brazylii, Załoga „Dziewięciu serc” i powieści sensacyjne pisane pod pseudonimem Noël Randon: Dwie rurki z kremem i Nie ma zabawy bez pana Władzia (o mordercy Mazurkiewiczu). A także najważniejsze, te biograficzne: Niedyskretny urok pamięci, Panopticum i właśnie Płaci się każdego dnia.
Dzień, w którym Niemcy w pośpiechu opuścili Kraków, był dla Tadeusza Kwiatkowskiego dniem dramatycznym. W nocy zmarł jego brat Jerzy, od dłuższego czasu nieuleczalnie chory.
W nocy wzbiła się wysoka łuna nad miastem. Płonęła fabryka tytoniu na Dolnych Młynach. Artyleria biła już regularnie. Po północy rozległa się silna detonacja. Hitlerowcy wysadzili w powietrze most Dębnicki… Tej nocy zmarł mój brat, ofiara niemieckiego Baudienstu. Ogłuszający huk kilku ton wyzwolonego trotylu był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszał na tej ziemi. Tej nocy urodził się syn sąsiadom naprzeciwko. Krzyk dwóch matek brzmiał tak, jakby dopełniał symbolami życia i śmierci starą i mądrą opowieść biblijną7T. Kwiatkowski, Niedyskretny urok pamięci, Kraków 1982.
Te pierwsze chwile wolności opisał potem we wstępie do biograficznej opowieści Niedyskretny urok pamięci, która jest pierwszą, obszerną książką o legendarnym Domu Literatów przy Krupniczej 22, zaraz po wojnie. Domu, w którym pisarze mieszkali przez kolejnych 50 lat. Pomysłodawcą i inicjatorem powstania tego miejsca był Kazimierz Czachowski, pisarz, krytyk i pierwszy po wojnie prezes Związku Zawodowego Literatów. Kwiatkowski pisze o nim:
Idee fixe Czachowskiego było zdobycie dla Związku takiego lokalu, aby pomieściły się w nim biura, sala odczytowa, biblioteka oraz mieszkania dla członków. Sprawa była trudna, bo jak wspomniałem, wielu rzuciło się zdobywać dach nad głową, a w dodatku w Krakowie gnieździło się tysiące wysiedleńców po powstaniu warszawskim i z linii frontowych… Napomknąłem Panu Kazimierzowi o budynku przy Krupniczej 22. Poszliśmy tam…8Tamże.
Tak oto Czachowski z wydatną pomocą młodego Kwiatkowskiego, a także ze wsparciem nieco starszych kolegów: Leona Kruczkowskiego, Adama Polewki i Adama Ważyka dokonali dosyć szybkiego przejęcia budynku – w którym w czasie okupacji był hotel dla niemieckich naftowców, a w styczniu stacjonowali krótko żołnierze radzieccy. I zaraz po ich wymarszu „na Berlin”, w połowie lutego 1945 roku krakowscy pisarze otrzymali zgodę od władz i zajęli Krupniczą 22. Tadeusz Kwiatkowski będąc w zarządzie oddziału ZZLP, uczestniczył w tym bardzo intensywnie:
Tak więc budynek był, meble i stołówka były, ale wiele okien bez szyb, hydraulika pozostawiała wiele do życzenia, brakowało opału. Trzeba było oczyścić klatki schodowe, podwórko, pomalować pokoje biurowe. Nie było to wówczas takie proste… Tymczasem powoli kamienica i oficyny przy Krupniczej zapełniały się i trzeba było nie lada sztuki, aby pomieścić wszystkich chętnych… Nie da się opisać atmosfery, jaka wówczas panowała. Koledzy padali sobie w ramiona, ściskali jak najserdeczniejsi przyjaciele, którzy odnajdują się cali i zdrowi. Wszyscy lgnęli do siebie, niepomni czasem dawnych zadrażnień i sporów. Okupacja stała się jakby kurtyną, która odgrodziła onegdajsze nieporozumienia9Tamże..
Kwiatkowski był bardzo aktywny, uczynny dla koleżanek i kolegów i przez nich bardzo lubiany. Jego pierwsze lata po wojnie, do roku 1957, to był przede wszystkim Dom Literatów, w którym mieszkał, pisał, pracował w biurze ZZLP jako jego sekretarz i żył życiem towarzyskim wśród sąsiadów i w tak zwanej stołówce na parterze. Równocześnie pełnił funkcję kierownika literackiego Teatru Groteska, potem Teatru im. Słowackiego, był krytykiem i redaktorem działu satyry w „Życiu Literackim”.
Piło się wtedy sporo wódki, flirtowało i tańczyło do białego rana. Byliśmy przecież o tyle lat młodsi i ledwie liznąwszy uciech życia przed wojną, nie mieliśmy później okazji do wyemanowania z siebie młodzieńczej energii. Mam jednak wrażenie, że w tych pierwszych miesiącach po wyzwoleniu nadrobiliśmy niedobory w tej dziedzinie życia10Tamże..
A już na początku tego nowego, wspólnego życia wydarzeniem towarzyskim na ponad 100 osób było wesele Haliny i Tadeusza Kwiatkowskich – na 100 osób i 100 prezentów, które – jak wspomina Halina – stanowiły niemal wyłącznie modne wtedy kryształy przywożone z tak zwanego szabru na Ziemiach Zachodnich. Tak wyglądały pierwsze, radosne, powojenne lata czterdzieste w środowisku literatów i artystów. Jednakże już pod ich koniec, po nieudanym Kongresie Pokoju we Wrocławiu i presji politycznej, jaka nastąpiła po zjednoczeniu PPS-u i PPR-u w jedną, jedynie słuszną PZPR, sytuacja twórców stała się dramatyczna, czego dowodem było pozostanie Czesława Miłosza „na Zachodzie”, czyli we Francji. W Krakowie, także w Domu Literatów, zaznaczyły się wyraźne podziały na tych, którzy zaakceptowali nową rzeczywistość, i na jej zdecydowanych, ale mniej licznych przeciwników. Tadeusz Kwiatkowski przez cały czas uważał, aby nie deklarować się zbyt jednostronnie:
Okupacja nie dała mi szans na opowiedzenie się, po której stronie stanę. Ustawiony byłem jakoś pośrodku. Miałem równie dobre kontakty z komunistami, jak i z katolikami, z ludźmi z AK, jak i z AL. Ani jedni, ani drudzy nie usiłowali mnie przekonać do swych racji. Miałem wolną rękę. Chciałem pisać i pisać11Tamże..
Jednak już w latach pięćdziesiątych „wolna ręka” przestawała być możliwa, w miarę odgórnie wprowadzanej „instrukcji obsługi pióra”. Rządząca partia oczekiwała od pisarzy utworów propagujących „nowe czasy” i opiewających budowę socjalizmu. Podobnie jak wielu innych Kwiatkowski ulegał naciskom, pisząc drobne utwory o Nowej Hucie, jednak nie angażując się politycznie i starając, aby zamiast zachować wolną rękę przynajmniej „wyjść ręką obronną”. Dotyczy to także sytuacji w podzielonym środowisku literackim. Ludwik Flaszen, który w tamtym okresie rozpoczynał swoją drogę pisarza i krytyka, po latach wspominał to tak:
Pisarze, artyści, ludzie sztuki w latach PRL występowali w trzech podstawowych kreacjach. Istniały Nosorożce – jak te z Ionesco – oraz Lisy i Lwy. Nosorożce były to stwory pryncypialne, gotowe do wszelkich posług dla Partii i Narodu. Lisy – to ci, którzy z reżimem grali o siebie, starali się go przechytrzyć, ocalić własną twórczą tożsamość i wierność zasadom. I były Lwy – bestie odważne, jawnie porykujące. To są – by tak rzec – modele idealne. Rzadko występowały w postaci czystej… Fenomenem powszechnym były mieszanki: bywały Nosorożce liberalne, Lisy totalitarne i Lwy koniunkturalne. A wszystko to mogło być pomnożone o gatunki czyste, szczere, autentyczne – lub szczerze udawane12L. Flaszen, Grotowski & Company, Wrocław 2014..
Czy osoba Tadeusza Kwiatkowskiego mieściła się w tym ezopowym atlasie? Wydaje się, że nie był żadną z tak zobaczonych postaci. Był raczej gatunkiem czystym i szczerym ukrytego idealisty – który wszystko, czego nie mógł głośno powiedzieć, przykrywał ironią i żartem. Albo zapisywał w swoim prywatnym dzienniku jako „ważne – nieważne”. Jego zapiski, pod takim właśnie tytułem, zostały niedawno wydane przez Wydawnictwo Literackie, stanowiąc bardzo ciekawy obraz tak osobowości autora, jak i owego niełatwego czasu13T. Kwiatkowski, Ważne, nieważne. Dziennik 1953–1973, Kraków 2019.. Zaskakuje jednak, że w wielu momentach dziennik ukazuje kolegów pisarzy nie tylko ironicznie, ale też mocno krytycznie. Tak jakby ich słabości i ich lisie albo koniunkturalne postawy sprawiały mu znaczną przykrość. W swoich książkach biograficznych, na przykład w Panopticum, traktuje ich o wiele łagodniej, wręcz serdecznie. Ale nietrudno się domyślić, że Kwiatkowski, który w czasie okupacji był blisko rzeczy ostatecznych, nie bardzo chce się pogodzić z codziennością rzeczy i postaw małych. Stąd w swojej twórczości ucieka w świat historii i komedii, jak choćby w historyczno-satyrycznej opowieści Siedem zacnych grzechów głównych. Powieści bardzo udanej, wręcz filmowej, która jednak do filmu nie miała szczęścia – a zdarzyło się nawet, że realizatorzy francuscy chcieli według niej nakręcić film z Michelem Simonem w roli głównej – na co nie wydały zgody władze polskiej kinematografii.
Być może jednak to zmierzenie się z historią okazało się bardzo pomocne, kiedy reżyser Wojciech Has poprosił Tadeusza Kwiatkowskiego o opracowanie scenariusza według powieści Jana Potockiego Rękopis znaleziony w Saragossie. Powstał wówczas film wybitny, do dziś znany na świecie jako swoiście „kultowy”. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte w twórczości Kwiatkowskiego to przede wszystkim praca dla filmu (w tym scenariusz serialu o Janosiku), dla teatru i dla kabaretu, zwłaszcza dla bardzo szczególnego kabaretu Jama Michalika, jaki stworzyli wspólnie z Bruno Miecugowem i Jackiem Stworą.
To były już lata inne od tamtych z czasu socrealizmu, kiedy dowcipy polityczne opowiadano sobie na głos, a kabarety mimo czujnych partyjnych cenzorów nawiązywały niezbyt prawomyślny kontakt z widzami. Kabaret Jama Michalika powstał w roku 1960 i trwał przez blisko 30 lat. Był bardzo popularny, niektóre z jego programów były grane po kilkaset razy. Jego specyfiką było nawiązanie do „Zielonego Balonika”, a równocześnie aktualność satyry obyczajowej i politycznej. Spektakle A to ci wesele, A to ci raj, Trędowaty były znane i komentowane w całej Polsce. Jamę Michalika odwiedzali goście z Polski i ze świata, włącznie z ówczesnymi dygnitarzami, z ministrem Lucjanem Motyką i premierem Józefem Cyrankiewiczem na czele. Kwiatkowski, Miecugow i Stwora żyli „Michalikiem” na co dzień wraz z grupą świetnych aktorek: Martą Stebnicką, Anną Seniuk, Haliną Kwiatkowską i aktorów: Marianem Cebulskim, Wiktorem Sadeckim i Markiem Walczewskim. Do nich stopniowo dochodzili następni, jak Monika Niemczyk czy Tadeusz Huk. To było drugie, obok kabaretu Piwnica pod Baranami, bardzo krakowskie i bardzo literackie miejsce. O tym, jak bardzo Tadeusz Kwiatkowski był znawcą dawnego Krakowa i miłośnikiem jego „nowego ducha w starych murach”, nie trzeba nikogo przekonywać. Od lat przedwojennych znał najważniejsze krakowskie postaci, a jako sekretarz ZZLP wszystkich piszących i aspirujących do twórczej plejady. Przyjaźnił się z malarzami i grafikami z Grupy Krakowskiej, z Tadeuszem Kantorem, Andrzejem Stopką i Jerzym Skarżyńskim. I wraz ze Skarżyńskim współpracował z reżyserem Wojciechem Hasem.
Do krakowskich tradycji powracał nie tylko w kabarecie. W roku 1980 wspólnie z Janem Güntnerem opracował musical Romek i Julka, który dzieje dwóch szekspirowskich skłóconych rodów przenosił w galicyjski świat i okolice dwóch dzielnic – Zwierzyńca i Krowodrzy. Ich mieszkańcy, tak jak odwieczni kibice drużyn Wisły i Cracovii, rywalizowali i walczyli ze sobą. A młodzi mieli się ku sobie, choć urodzili się po dwóch stronach krakowskich Błoń. Kwiatkowski był mistrzem parafrazy i nawiązań do najlepszej literatury, miał też ogromną bibliotekę, którą w dużym stopniu zawdzięczał przyjaźni z krakowskimi antykwariuszami Stefanem Kamińskim i Marianem Krzyżanowskim.
Był więc aż nadto przywiązany do Krakowa, do literatury i sztuki polskiej, ale jednak (jak każdy niespokojny krakus) zawsze chętny do najdalszej podróży – takiej, z której po wielu trudach i niezwykłościach będzie można spokojnie do Krakowa wracać. Pierwszą daleką wyprawę odbył w roku 1948 – na statku handlowym, który płynął do Ameryki Południowej, do Brazylii i Argentyny, gdzie w Buenos Aires odwiedził pracującego w polskim banku Witolda Gombrowicza. Inną w roku 1961 na Daleki Wschód, do Indonezji i Japonii. Wcześniej, w 1957 roku odwiedził Paryż, nawiązując kontakty z „Kulturą”, z Jerzym Giedroyciem, Zygmuntem Herzem i mieszkańcami Maisons-Laffitte. Te podróże wymagały w ówczesnej rzeczywistości znacznej determinacji. Kwiatkowski jednak wytrwale pokonywał przeszkody, przez cały czas czując się polskim pisarzem, dla którego świat był tylko częścią jego literackiego życia i wielkiej biblioteki. I nawet w starszym już wieku, kiedy nie mógł być tak aktywny, zwykł powtarzać, że musi pisać, tylko pisać.
Tadeusz Kwiatkowski – pisarz i niezwykły człowiek o wyjątkowym uroku i znakomitej pamięci. Dziś, kiedy minęło 100 lat od jego narodzin, to właśnie Biblioteka Kraków jest miejscem, gdzie pamięć o nim może być nadal żywa.