Krzysztof Jakubowski
Miesięcznik społeczno-kulturalny „Kraków”
Księgarnie, których już nie ma…
Poproszono mnie, abym napisał tekst o krakowskich księgarniach. Księgarniach, których już nie ma. Zgodziłem się, tradycyjnie bez wahania, tym bardziej, że temat wydał mi się interesujący. Pomyślałem tylko ot, kolejny historyczny tekst, jakich popełniłem już dziesiątki przez kilkadziesiąt ostatnich lat. Kiedy zasiadłem do klawiatury, zacząłem jednak zastanawiać się nad formułą, jaką należałoby przyjąć dla takiej opowieści.
Wertując własną bibliotekę, a następnie zakamarki internetu, szybko nabrałem pewności, że zjawisko tak istotne w życiu każdego z nas, zjawisko tak kulturotwórcze, jak krakowskie księgarnie, nie zostało dotąd opisane. Pewną próbą uchwycenia historycznych wątków było jedynie przekrojowe hasło „księgarstwo”, jakie pojawiło się w Encyklopedii Krakowa z 2000 roku (właśnie przygotowywane jest drugie wydanie). Jeżeli zatem ktoś będzie oczekiwał skondensowanej historii księgarń, może sięgnąć po prostu do Encyklopedii. Biorąc to pod uwagę, doszedłem do wniosku, że oryginalnie będzie, kiedy zabiorę Czytelników na swego rodzaju wycieczkę w przeszłość. Wycieczkę po księgarskim Krakowie powiedzmy: AD 1971. Będzie to zarazem kurs uwspółcześniony, bo poszerzony o wiedzę zdobytą w późniejszych archiwalnych eksploracjach.
Z Dębnik do miasta
Był już dojrzały PRL, właśnie upadł Gomułka i stery w kraju przejął Gierek, partyjny aparatczyk ze Śląska, w którym jednak pokładano duże nadzieje. Jak wiadomo Gomułkę obaliła pośrednio podwyżka cen artykułów spożywczych, jednak – o czym na ogół się nie pamięta – pozostawił on w spadku także znaczną (około 20%), obniżkę cen różnorodnych artykułów przemysłowych.
Każda niemal księgarnia miała wówczas dział muzyczny, z dużym wyborem płyt, rzecz jasna czarnych, analogowych (to uwaga dla młodszych Czytelników). Szalenie istotna z punktu widzenia 14-latka była obniżka cen tychże płyt, dokonana na przełomie 1970 i 1971 roku. Longplaye potaniały z 80 na 65 zł, a mniejsze płyty, zwane popularnie „czwórkami” – z 40 na 30 zł. Płyty nie były tanie – średnia pensja ledwie przekraczała 2 tys. zł – w przeciwieństwie do książek. Jedną z nielicznych zalet tamtego systemu było to, że ówcześni decydenci potrafili zaszczepić nam pęd do książki. Dodajmy, książki taniej, wydawanej na ogół w dużych nakładach, a przez to powszechnie dostępnej.
Mieszkałem w Dębnikach, gdzie księgarni nigdy nie było. Nawiasem mówiąc, z księgarniami na prawym brzegu Wisły w ogóle był wtedy kłopot. Tak naprawdę jedyna księgarnia w szeroko pojętym Podgórzu, mieściła się przy ulicy Pstrowskiego 6 (dziś Kalwaryjska), na wysokości przystanku tramwajowego. To połączenie oczekiwania na tramwaj z możliwością obejrzenia wystaw pełnych książek było miłym wypełnieniem czasu mitrężonego na przystanku. Ciekawe, że w bliskim sąsiedztwie przy Rynku Podgórskim 8, też urządzono księgarnię, jednak o wiele mniej popularną, od tej przy przystanku.
Aby znaleźć się w najbliższej księgarni, należało przeprawić się mostem Dębnickim przez Wisłę – jak mawialiśmy w Dębnikach – do miasta. Pierwszą po drodze, była niedawno otwarta księgarnia u zbiegu ulicy Zwierzynieckiej i placu Kossaka. Wcześniej działał tam jeden z pierwszych w mieście spożywczych sklepów samoobsługowych, zwanych „SAM”. Kiedy obok uporano się wreszcie z budową Domu Handlowego „Jubilat” (1969 rok), ów spożywczy „SAM” przebranżowiono właśnie na księgarnię, rzecz jasna z dużym wyborem płyt. Kierownikiem był tam niemłody już, smukły szpakowaty pan, który cenił zwłaszcza literaturę historyczną, potrafił doradzić i wcale nie lekceważył nastoletnich klientów.
Dalszy spacer w kierunku miasta przez ulicę Zwierzyniecką był ciekawy ze względu na ilość różnorodnych sklepów. Zaraz za skrzyżowaniem z ulicą Retoryka był na przykład sklep Składnicy Harcerskiej z asortymentem budzącym żywe zainteresowanie chyba każdego chłopca. Nieco dalej, po prawej stała hala WKS „Wawel”, bardziej niż ze sportem kojarząca się wówczas z wiosennymi i jesiennymi kiermaszami, na których zdobyć można było towary trudniej dostępne w codziennym handlu. Za skrzyżowaniem z ulicą Małą budził niedawne jeszcze sentymenty wielki (jak na ówczesne realia), sklep z zabawkami „Pinokio”. Później mijało się jeszcze sklep motocyklowy (po prawej) i pusty plac po rozebranym właśnie parterowym budynku Drukarni Anczyca. Na fasadzie gmachu Filharmonii, cieszyła oko pełna fotosów gablota mieszczącego się tam (na drugim piętrze), kina „Melodia”, ale jego żywot dobiegł niebawem końca. Teraz pozostało już tylko przejście przez ulicę Straszewskiego, w kierunku Plant i ulicy Wiślnej. Tam celem była księgarnia w domu pod numerem 3, tuż przed gmachem PDT czyli Powszechnym Domem Towarowym.
Księgarnia przy ulicy Wiślnej składała się z dwóch obszernych i wysokich pomieszczeń wypełnionych po sufit regałami. Wyposażenie było jeszcze przedwojenne. Ciężkie dębowe regały, lady i biurka sprawiały, że wnętrze było dość mroczne. Nic dziwnego, bo tradycje księgarskie w tym lokalu sięgały 1922 roku, kiedy to urządzono tam „Księgarnię Jagiellońską” należącą do Krakowskiej Spółki Wydawniczej. Firma nie przetrzymała jednak kryzysu i w 1933 roku ustąpiła miejsca księgarni Spółdzielni Nauczycielskiej „Szkolnica”.
W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych po lewej stronie od wejścia było stoisko z książkami dla najmłodszych, a nieco dalej – przy przejściu do drugiej sali – urządzone skromnie, przy dużym biurku, stanowisko z płytami i pocztówkami dźwiękowymi, z najnowszymi nagraniami przebojów z całego świata. Formatowo były to typowe pocztówki – zwykle z kwiatami, albo widoczkami – usztywnione przez powleczenie specjalną folią, na której wgrywano pojedynczą ścieżkę dźwiękową. Pocztówki dwunagraniowe w formacie prostokąta, wykonane z kolorowego plastiku, pojawiły się dopiero w 1967 roku i były dostępne (przynajmniej początkowo) tylko w prywatnych studiach nagrań. Z końcem lat sześćdziesiątych stanowisko z płytami stało się na tyle popularne, że powiększono je i usytuowano tuż przy wejściu. Pocztówki dźwiękowe zniknęły stamtąd już wcześniej.
Księgarnia przy ulicy Wiślnej 3 miała jeszcze duży, dobrze zaopatrzony dział papierniczy i przyborów szkolnych. Wyobraźnię pobudzały szczególnie ustawione rzędem na wyższych półkach globusy różnej wielkości.
W Rynku Głównym
Przy wejściu do Rynku zawsze kierowałem się w prawo. Blisko, pod numerem 25, mieściła się księgarnia muzyczna. Kupowałem tam, wychodzące co miesiąc, zeszyty „Śpiewamy i tańczymy”, poświęcone także muzyce młodzieżowej. Zeszyty (w formacie A4) zawierały również nuty i akordy gitarowe rozpracowane na poszczególne piosenki. Lokal był dość ponury, choć zajmował cały parter od frontu z czterema zamkniętymi półkoliście oknami. Przy ścianach stały duże gabloty z przesuwanymi, przeszklonymi drzwiami. Jakoś dziwnie wryła mi się w pamięć siermiężna, skrzypiąca podłoga, ułożona z desek. Nie bardzo pasowała do lokalu i do samego Rynku…
Tuż obok była księgarnia Gebethnera, tak przynajmniej mówiono w Krakowie, pomijając, zapewne niesłusznie, Wolffa. Uznawana za najstarszą, ale prymat ten jest dość wątpliwy, bo u progu XVII wieku była jedną z wielu, a jej żywot był dość krótki. Księgarska ciągłość pod tym adresem – związana nierozłącznie z nazwiskami wymienionych wyżej warszawskich wydawców – datuje się dopiero od pierwszej połowy lat siedemdziesiątych XIX wieku. Pomijając drażliwą kwestię starszeństwa, była na pewno księgarnią największą ze wszystkich działających wówczas. Być może ten ogrom i zawsze sporo kupujących, sprawiły, że nie odwiedzałem jej często.
Chętnie natomiast bywałem w księgarni w pałacu Spiskim, przy Rynku Głównym 34. Składała się z dwóch niezbyt dużych pomieszczeń, gdzie wszystko było niejako „pod ręką”. Przyciągała też zawsze schludną, często
odświeżaną wystawą, o którą dbały obsługujące tam panie. No właśnie. Warto zwrócić uwagę, że za ladami ówczesnych księgarń królowały panie. Panowie byli tam wielką rzadkością i taki stan rzeczy przetrwał aż do historycznego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
No i wreszcie linia A-B, wtedy jeszcze tłoczny popularny deptak, prawie jak na przedwojennych fotografiach. Pierwszą księgarnię – w kamienicy numer 36 – omijałem, bo była to wtedy księgarnia techniczna. Na drzwiach wejściowych pozostawiono jednak niewielki, wyblakły napis „S. A. Krzyżanowski”. Była to skromna pamiątka po działających tu w latach 1870–1950 (z okupacyjną przerwą) księgarni, wydawnictwie, składzie nut i ich założycielu Stanisławie Andrzeju Krzyżanowskim. Po upaństwowieniu, niejako na otarcie łez, przydzielono spadkobiercom antykwariusza lokal przy placu Szczepańskim, ale już tylko na antykwariat i skład nut. Kiedy w końcu lat siedemdziesiątych, kamienicę przy Rynku Głównym 25 poddano długoletnim pracom remontowym, właśnie do „Krzyżanowskiego” przeniesiono księgarnię muzyczną. Do dziś działa tam księgarnia o tym samym profilu, pod nazwą „Kurant”.
Nieco dalej zachęcały do odwiedzin zawsze bardzo kolorowe witryny u zbiegu Rynku i ulicy św. Jana, w gmachu Feniksa. Jedną wypełniały płyty, drugą książki. Niestety obcojęzyczne, bo była to księgarnia wydawnictw importowanych. Płyty były na całe szczęście krajowe. W połowie lat sześćdziesiątych pojawiły się tam bajecznie kolorowe (w PRL-u mieliśmy ogromne niedobory kolorów) książeczki z bohaterami disnejowskich kreskówek. Byli wśród nich między innymi: słoń Jumbo, sarenka Bambi i Trzy Małe Świnki. Wszystkie w formacie kwadratu z porządnie lakierowanymi okładkami, niestety w języku Szekspira, ale skłaniało to na pewno do szybszego zgłębiania angielszczyzny. Dobrze pamiętam te zmagania ze słownikiem i wpisywane ołówkiem, samodzielnie przetłumaczone wersy. Czar prysł z końcem 1971 roku, bo urządzono tam wyłączną sprzedaż wydawnictw radzieckich (sic!), a pozostałe obcojęzyczne pozycje zmarginalizowano, przenosząc je do niewielkiego lokalu przy Rynku Głównym 30, gdzie mieściła się już od jakiegoś czasu księgarnia rolnicza.
Po przeciwnej stronie Rynku, pod bokiem kościoła Mariackiego, też działała księgarnia. Nawet na dwóch kondygnacjach. Urządzono ją tuż po ostatniej wojnie, w miejsce słynnego magazynu konfekcji męskiej Braci Bilewskich, jako firmową księgarnię wydawnictwa „Czytelnik”. Oferowany tam asortyment (głównie poważna tematyka historyczna i społeczno-polityczna) sprawił, że zacząłem odwiedzać ją dopiero w czasach późno licealnych. Z tych samych względów raczej nie bywałem w księgarni medycznej, u zbiegu placu Mariackiego i ulicy Floriańskiej. Nie omijałem natomiast sąsiedniego sklepu przy placu Mariackim 1, gdzie na obu wystawach – wejście było pośrodku – piętrzyły się kolorowe okładki longplayów.
W obrębie Plant
W obrębie Plant było jeszcze kilka księgarnianych adresów, choć nieco mniejszej wagi. I tak na przykład przy ulicy Sławkowskiej 9 – tuż za Grand Hotelem – w sąsiedztwie salonu fryzjerskiego i sklepu z zabawkami była niewielka księgarnia. Choć jako jedna z nielicznych miała nawet własną, zaczerpniętą wprost z Gałczyńskiego nazwę – „Pod Zieloną Gęsią” – nie wyróżniała się niczym szczególnym. Pomijając zawsze istotny sklep z zabawkami, bardziej niż „Zieloną Gęś”, zapamiętałem piękny szyld sąsiedniej fryzjerni, pochodzący zapewne z lat dwudziestych ubiegłego wieku: czarny napis „Renaissance” na złocistym tle. Przy ulicy Sławkowskiej pod numerem 20 był jeszcze sklep z dewocjonaliami i świecami, należący kiedyś do słynnej firmy Rothe, sprzedający także wydawnictwa Instytutu „Pax”.
W jakiejś mierze zbliżony profil, z przewagą tytułów o charakterze religijnym – niech będzie mi wybaczone to porównanie – miała „Księgarnia Krakowska”, przy ulicy św. Krzyża 13. Księgarnię tę prowadzącą równocześnie działalność wydawniczą założył w 1924 – Karol Holeksa (1886–1968), działacz społeczno-polityczny związany z ruchem chrześcijańskim. W czasie okupacji placówka redaktora Holeksy odegrała niepoślednią rolę zaopatrując tajną oświatę w podręczniki i katechizmy. On sam był za to więziony przez Niemców. W księgarni tej, posiadającej też dział antykwaryczny, byłem kilka razy z ojcem. Zachowałem w pamięci charakterystyczny zapach i muzealny nastrój. Stylowe, dostojne wnętrze „Księgarni Krakowskiej” utrwalone zostało w filmie Wojciecha Jerzego Hasa „Szyfry”, kręconym w Krakowie wiosną 1966 roku.
Sąsiednia ulica Szpitalna znana była zwłaszcza w pierwszej połowie XX wieku z licznych antykwariatów i ulicznych giełd książek, nadających jej szczególny koloryt. Do lat siedemdziesiątych przetrwały tam już tylko trzy antykwariaty, ale z dwoma przyszło się wkrótce pożegnać.
Najpierw, gdzieś w połowie 1970 roku, zwinął swoje historyczne przedsiębiorstwo Szaja Taffet, ostatni chyba potomek sławnych żydowskich antykwariuszy. Wysoki z pokaźnym nosem i, choć już niemłody, z bujną, ciemną czupryną. Antykwariusz wyprawił się wkrótce w swoją ostatnią podróż. Osiadł w Tel-Awiwie. Do końca kupowałem u niego pocztówki dźwiękowe. Wchodziło się tam na prawo, przez wiekową żelazną bramę gotyckiego domu oznaczonego numerem 8. Do dziś zastanawiam się, jak wygospodarował miejsce na adapter i pocztówki, bo ciasnota była tam niebywała – od podłogi, aż po sufit.
U progu lat siedemdziesiątych, wraz z przeznaczeniem narożnej kamienicy przy ulicy Szpitalnej 16 do niekończącego się remontu, zniknęła księgarnia-antykwariat – „Kultura” – pamiętająca dawne dobre czasy ulicy Szpitalnej. Trzeci antykwariat pod numerem 19, połączony był (właściwie tak samo jak i dziś), z księgarnią. Tam nie zachodziłem. Bywałem za to w sąsiednim zakładzie fotograficznym (istnieje do dziś!), który jako jedyny w Krakowie oferował po przystępnych cenach fotografie zespołów młodzieżowych i piosenkarzy, całkiem przyzwoitej jakości. Taka ciekawostka…
Przy wycieczce do miasta, nie sposób było ominąć Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki (MPiK) mieszczącego się na parterze gmachu Starego Teatru. Nie była to typowa księgarnia. Raczej czytelnia (głównie czasopism) i zgrabnie urządzony barek kawowy w piwnicy, dokąd wiodły kręte żelazne schody. Kupowałem tam pocztówki z malarskimi reprodukcjami impresjonistów. Czegóż to człowiek wtedy nie kolekcjonował… Tamten empik (wraz z kawiarnią), zniknął z gmachu Starego Teatru latem 1976 roku, przeniesiony do połączonych kamieniczek na Małym Rynku 3–4. Nie sposób było jednak wskrzesić tam ducha związanego nierozłącznie z dawnym miejscem i zobowiązującą nazwą. Nie należy zapominać o empiku przy placu Centralnym w Nowej Hucie (Centrum D), który pełnił tam rolę trudną do przecenienia jako placówka – w całym tego słowa znaczeniu – kulturotwórcza.
Kolejna dobrze prowadzona i dogodnie położona księgarnia czekała przy ulicy Brackiej 11. W dwóch pomieszczeniach zgromadzono uszeregowane tematycznie książki, z wyraźną dominantą tematyki związanej z wojskowością (taki był chyba patronat tej placówki).
Spacer w obrębie Plant zakończymy przy ulicy Grodzkiej. Pod numerem 41, był tam niewielki lokal, już nie kiosk, ale jeszcze nie księgarnia. Mimo ciasnoty półek, miła pani za ladą dbała o klientów i nigdy nie brakowało tam nowości. Nieco później powołano do życia księgarnię przy ulicy Grodzkiej 58.
Na granicy pierwszej obwodnicy przy ulicach Basztowej, 1 Maja (dziś Dunajewskiego) i Podwale też ulokowały się księgarnie. Wszystkie duże, w przestronnych lokalach z kilkoma wystawami. Tę pierwszą akurat zlikwidowano, by urządzić reprezentacyjny oddział LOT-u, przeniesionego tam z Rynku Głównego w styczniu 1971 roku. Jej specjalnością były nieporęczne pomoce naukowe, jak mapy, globusy, godła czy plansze, które z trudem upchnięto we wspomnianych już księgarniach przy placu Kossaka i ulicy Wiślnej.
Druga, nazwana „Pegaz”, przy dzisiejszej ulicy Dunajewskiego 1, miała największy dział poezji i wydawnictw artystycznych, ponadto duży dział muzyczny, z mnóstwem płyt. Położony dogodnie, przy przystankach autobusowym i tramwajowym, „Pegaz” zachęcał zawsze kilkoma bogato urządzonymi witrynami.
Trzecia z księgarń, szczyciła się przedwojenną jeszcze proweniencją. W latach trzydziestych działała tam księgarnia – „Nauka i Sztuka” – Kazimierza Leśniaka, przejęta później przez uznanego księgarza i wydawcę Stefana Kamińskiego. Mowa, rzecz jasna o istniejącej do dziś największej krakowskiej księgarni, przy ul. Podwale 6, noszącej dumne miano „Główna Księgarnia Naukowa”.
Księgarnie peryferyjne
Z księgarń – nazwijmy to – peryferyjnych, najbliższa była mi chyba ta zajmująca pojedynczy lokal, przy ulicy Bohaterów Stalingradu 6 (dziś Starowiślna). Odwiedzałem ją na ogół po drodze z kina „Uciecha” i właśnie tam udało mi się kupić sporo książek, które kiedyś może przeoczyłem, albo na które zwyczajnie zabrakło funduszy.
Podobna sytuacja była z księgarnią przy ulicy Stradomskiej 23, którą wizytowałem zawsze, bywając po sąsiedzku w kinie „Warszawa”. Miała ona nawet nazwę i to całkiem oryginalną – „Zebra”.
Kilka lat później, już w czasach licealnych, kiedy coraz trudniej było o zdobycie najlepszych tytułów, zacząłem poszukiwać księgarni jeszcze bardziej peryferyjnych. Tak trafiłem na aleję Daszyńskiego 16, gdzie nierzadko udawało się znaleźć tytuły szybko znikające z popularniejszych księgarń. Wśród tamtejszego personelu zapamiętałem szczególnie miłą panią w średnim wieku, zawsze uśmiechniętą i pomocną.
Spośród innych adresów zdecydowanie rzadziej wybierałem pozbawioną klimatu księgarnię u zbiegu ulic Długiej i Szlak, co więcej jej żywot nie był przesadnie długi. Częściej odwiedzałem niewielką księgarnię przy ulicy Mazowieckiej 41, mieszczącą się w małym pawilonie oddanym do użytku już w latach siedemdziesiątych. Zdecydowanie najwięcej czasu poświęcałem na wizyty w księgarni ulokowanej w hotelu „Cracovia”. Panowała tam ta nieuchwytna atmosfera, jaka powinna towarzyszyć książce. Lokal przestronny z zacisznym pięterkiem, sprzyjał poszukiwaniom, długiemu wertowaniu i na ogół trafnym wyborom.
To chyba dobry moment na refleksję natury ogólnej, bo wyżej wspomniałem o książkach niełatwych do zdobycia. Powszechny pęd do książkowych zakupów dał się zaobserwować już w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku. Przyczyny zjawiska były wielorakie. Przede wszystkim książki, w przeciwieństwie do innych artykułów, raczej nie drożały, znikała więc bariera ceny. Poza tym ich posiadanie stawało się zwolna czymś w rodzaju szlachetnego snobizmu. Nuworysze zaczęli urządzać domy i mieszkania z obowiązkową biblioteką, a jej rozmiary zależały nie tyle od możliwości finansowych, ile od gabarytów lokalu. Niekoniecznie czytali książki, ale uznawali, że należy je posiadać. Można przypomnieć tu casus wydania słynnego Ulissesa Jamesa Joyce’a, w niemniej słynnym, bardzo autorskim i trudnym w odbiorze przekładzie Macieja Słomczyńskiego, który na przełomie 1969 i 1970 roku zniknął z księgarskich półek zanim w ogóle zdążył się tam pojawić…
Kiedy nadeszły całkiem już chude lata poprzedzające stan wojenny, błyskawicznie znikała z księgarń zdecydowana większość książek, niezależnie od tematyki. Spontanicznie powstała wtedy największa księgarnia pod gołym niebem, bo tak trzeba nazwać niedzielny handel książkami na placu pod Halą Targową. Najbardziej poszukiwane tytuły oferowano tam po cenach znacznie przewyższających nominalne. Sytuacja zaczęła się normować (w dość wolnym tempie), dopiero po przełomie 1989 roku.
Zamiast konkluzji
W podsumowaniu opisu niepospolitego zjawiska, jakim był ruch księgarski, nie sposób pominąć glosy natury historycznej. Nie ulega wątpliwości, że bezprecedensowym dla branży był przełom związany z przejęciem prywatnego rynku książek przez powołane w 1950 roku Przedsiębiorstwo Państwowe „Dom Książki”. Względną niezależność pozostawiono jedynie antykwariatom i księgarniom kościelnym. Tak się złożyło, że moje pokolenie wychowało się w tamtych realiach, jednak myślę, że czasu spędzonego w księgarniach okresu PRL-u nie powinniśmy uznać za stracony. Jak już wspomniałem, książka była tania i głównie przez to powszechnie dostępna, a wydawnictwa dbały o różnorodność tytułów. Po 1957 roku wydawano niemal wszystko. No chyba że w grę wchodziło podważanie ustrojowych pryncypiów czy – nie daj Boże – godzenie w strategiczne sojusze. W tych kanonach mieściła się jednak – niestety – cała tak zwana literatura emigracyjna.
Kolejny przełom wiązał się ze zmianami ustrojowymi, jakie przyszły u progu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dość szybko kolejne księgarnie wychodziły wtedy spod kurateli „Domu Książki”, zyskując niezależność. Wiele z nich mieściło się w prywatnych kamienicach, które równocześnie odzyskiwali dawni właściciele. Bywało, że mieli oni autorski pomysł na lokale w swych domach, ale znacznie częściej to nowe stawki czynszowe przyczyniały się do upadku księgarń. Dość powiedzieć, że ze wszystkich wymienionych wyżej kilkudziesięciu księgarnianych adresów przetrwały zaledwie trzy. Czwarta ocalona, a niewzmiankowana dotąd, to księgarnia „Muza” przy ulicy Królewskiej 47 (kiedyś 18 Stycznia) otwarta w 1959 roku, tyle że w sąsiednim bloku pod numerem 45.
Upadki bywały spektakularne. Kiedy na przykład jesienią 2007 roku likwidowano księgarnię przy ulicy Wiślnej 3, trwały poszukiwania godnego miejsca na liczące ponad 70 lat dębowe regały, ale chętny się nie znalazł, więc zapewne poszły na opał. Najdłużej (do końca 2018 roku) walczyły o księgarnię i zarazem miejsca pracy panie z pałacu Spiskiego. Bezskutecznie. Co mieści się tam teraz, pominę milczeniem.
W dwudziestoleciu 1990–2010, pojawiło się także wiele nowych księgarń, które też nie poradziły sobie z coraz trudniejszą egzystencją. Wymienić można tu „Hetmańską” przy Rynku Głównym 17 oraz księgarnio-kawiarnię „Bona – Książka i Kawa” przy ulicy Kanoniczej 11. Ciekawy jest przypadek empiku (poza nazwą ma niewiele wspólnego z dawnymi empikami), który upadł przy Rynku Głównym 5, aby po kilku latach odrodzić się w miejscu zlikwidowanej księgarni „Matras”. Tu na szczęście zadziałał genius loci, bo „Matras” zajmował lokal dawnej firmy „Gebethner i Wolff”. Ta lista jest niestety o wiele dłuższa i należy pamiętać, że do niełatwej sytuacji księgarń przyczyniła się też rosnąca systematycznie sprzedaż internetowa. I tak już zapewne pozostanie…