Konkurs im. Anny Świrszczyńskiej na Książkowy Debiut Poetycki
„Poeta to zupełnie zwyczajny człowiek”
Rozmowa z Martą Fihel, wyróżnioną w Konkursie im. Anny Świrszczyńskiej
Od kiedy poezja towarzyszy Pani w życiu?
Nie chcę, żeby to, co powiem, zabrzmiało banalnie. Ale zabrzmi: od najmłodszych lat. Gdyby nie to, co czytali mi w dzieciństwie rodzice czy babcia, czego słuchałam z nagrań, być może nigdy literatura nie stałaby się dla mnie ważna. Te tak zwane „wierszyki” – a tak naprawdę wspaniałe wiersze polskich klasyków, jak Brzechwa, Tuwim, Wawiłow, Chotomska, Gellner, czy cudowne przekłady i adaptacje Marianowicza – one się zupełnie nie starzeją. We mnie budziły mnóstwo pytań, śmiechu, zdziwienia i zachwytu. Do literatury dziecięcej wracam nieustannie. Pisać swoje teksty zaczęłam wcześnie, kiedy tylko jako tako opanowałam alfabet. Potem chyba na chwilę zajęłam się życiem, ale po kilku latach, młodzieńczo przekonana o osobniczej wyjątkowości i niepowtarzalnym talencie, znowu postanowiłam zostać Poetką. W wieku lat nastu miałam szczęście poznać Dankę Wawiłow, poetkę, pisarkę i tłumaczkę, która z uporem godnym lepszej sprawy przez kilka dobrych lat zajmowała się setkami – tysiącami chyba – młodocianych poetek wanna-be i poetów arywistów. Nauczyła mnie bardzo wiele, a przede wszystkim dała poczucie, że moje pisanie ma jakąś wartość.
Jest Pani nauczycielką języka angielskiego. Czy jacyś poeci anglojęzyczni są dla Pani źródłem inspiracji?
Kiedy podczas studiów dowiedziałam się, co T.S. Eliot pisał na temat objective correlative (to po polsku nazywa się chyba „przedmiotowy korelat”), uznałam, że ta koncepcja stanowi szczytowe osiągnięcie poetyckiego know‑how. Kiedy poznałam Ezrę Pounda, uznałam, że to, co on wyprawia, to jedyny możliwy sposób mówienia o świecie. To samo mogę powiedzieć o swoim odbiorze Emily Dickinson, Gwendolyn Brooks, Roberta Frosta, Charlesa Bukowskiego… Każdemu i każdej z nich oraz wielu innym dałam się porwać, przepadam za ich wierszami. Ale jest tylko jeden poeta, którego poezji nigdy nie mam dość: E.E. Cummings. Inspiruje mnie jak diabli, czasami wydaje mi się, że każdy wiersz powinien wyglądać jak poezja Cummingsa. Kiedy więc piszę, to na czytanie jego wierszy sobie nie pozwalam. Zresztą w ogóle czytanie podczas pisania raczej sobie dawkuję.
Który język jest bardziej poetycki? Polski czy angielski?
Nie potrafię kompetentnie odpowiedzieć na to pytanie. Może nieodżałowany Barańczak by sprostał? Bo umiał przekładać tak bardzo przezroczyście… Angielski i polski mają zupełnie inne melodie, fonetykę, różny potencjał słowotwórczy, inną składnię, inne tradycje… Łacińsko-angielska aliteracja nie jest tym samym, co polskie zabawy z głoskami czy rymem. Polska koniugacja i deklinacja dają z kolei mnóstwo możliwości, których w angielskim brak. Ten brak odmiany w angielskim umożliwia jednak inne zabawy językiem, dla polskiego niedostępne. Sądzę, że nie ma języków bardziej lub mniej poetyckich – każdy jest pewnie poetycki na swój własny sposób.
Czy podczas lekcji z uczniami udaje się przemycić utwory liryczne? Czy zostaje Pani przy klasycznym schemacie nauczania z podręcznika?
Wszelkie rozmowy o współczesnej szkole są dla mnie gorzkie. Między innymi dlatego, że nie bardzo mam wybór, w jaki sposób i jakich umiejętności uczyć. To temat rzeka, bardzo mętna zresztą. Moja praca dyplomowa, co w praktyce przełożyło się na pierwszy rok pracy w szkole, dotyczyła nauczania angielskiego z wykorzystaniem tekstów poetyckich. I wie Pani co? Ja tego nie musiałam „przemycać”! Po prostu przychodziłam na lekcję i mówiłam do pierwszej klasy gimnazjum: „Hej, słuchajcie, dziś będziemy czytać wiersze. A potem pisać!”. Na takie działania jest w polskiej szkole coraz mniej miejsca i czasu; podejmowałam je jeszcze podczas prowadzonych poza wszelkimi siatkami godzin lekcyjnych i płac zajęć dodatkowych, ale od kilku lat stopniowo wycofuję się z zawodu, którego podjęłam się przecież z werwą i radością. Po prostu nie mam już na to wszystko siły. Na biurokrację, idiotyczne pseudoreformy, że o pomysłach obecnego ministra nie wspomnę. Pomysł na nauczanie języka z pomocą tekstów literackich realizuję inaczej: od lat z gronem współautorów tworzę podręczniki do samodzielnej nauki angielskiego na podstawie dzieł klasyki literatury anglojęzycznej.
Wśród Pani wierszy na uwagę zasługuje cykl o Pani Zofii. Jest to postać, która sprzedaje czytelnikom dobre rady. Opowie nam Pani coś więcej o tych poradach?
Niezwykle pociąga mnie świat porad i poradników domowych. Ale nie chodzi mi o współczesne barbarzyńskie programy telewizyjne i terror białych rękawiczek celebrytek. Mam na myśli retro-świat kalendarzy ściennych z poradami, jak wywabić plamę z rdzy i z przepisem na kotlety jajeczne. Stałych rubryk w czasopismach kobiecych z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Gdybym miała talent, wiedzę i warsztat Olgi Drendy, pewnie badałabym to uniwersum od strony etnologicznej czy kulturoznawczej; ja jednak robię w literach. Któregoś dnia wpadły mi w ręce książki Zofii Dzięgielewskiej. Czytałam je jak zaczarowana. Porady miejscami brzmiały jak pełne nieznanych słów receptury alchemika, miejscami jak materiał szkoleniowy dla dowódcy jednostki wojskowej, miejscami czytało się je jak archaiczną powieść obyczajową. I apokaliptyczną: przed tą lekturą nie miałam pojęcia, na ile sposobów przedmioty codziennego użytku mogą niszczeć, jak zaskakująco materia ulega rozkładowi. Z tych nie do końca zrozumiałych słów wyłonił się świat nieco mrocznych, bardzo konwencjonalnie i dość staroświecko urządzonych domów zamieszkanych przez patriarchalne rodziny nieco „strasznych mieszczan”. Moja pani Zofia stara się być wszechmocna i wszechwiedząca – tylko dlatego postanowiłam pozostać przy imieniu Zofia; przecież oczywiście nie utożsamiam jej z autorką fascynujących poradników. Ale ta mądrość omnipotentnej Pani Zofii to zatęchła aksjologia pani Dulskiej.
Zostańmy jeszcze chwilę przy udzielaniu dobrych porad. W wierszu jeśli wyczuwalny jest bunt przeciw wszelkim wskazówkom. Każdy człowiek powinien przejść przez życie po swojemu. Czy mam rację?
Potykając się po swojemu, tak. Nie uważam jednak, że wszelkie wskazówki są do luftu. Alergicznie reaguję jednak na jawne brednie i wierutne kłamstwa. Na slogany rozpowszechniane w imię hasła keep smiling i przekonanie, że w życiu ma być łatwo i przyjemnie, no i koniecznie, bezwzględnie szczęśliwie. Kiedy słyszę o wyjściu ze strefy komfortu, jestem o krok od rękoczynów, mimo że wolę pokojowe rozwiązania. Ja w strefie komfortu spędzam jakąś godzinę dziennie i robię to po to, żeby nie oszaleć. Spędzam ją, jedząc w łóżku śniadanie, kompletnie – i na siłę – jeszcze odcięta od informacji ze świata, równocześnie tłumiąc niepokoje prywatne. Tak opancerzam się na kolejny dzień i udaję, że poprzedni przyniósł tylko dobre wieści. Dłuższe przebywanie w tak zwanej strefie komfortu to luksus bezmyślności, na który – jak sądzę – nie mogę sobie pozwolić. Nie mam do tego prawa.
Częstym motywem w Pani twórczości są rodzice. Uczucia łączące opiekunów z ich dziećmi bywają skomplikowane, ale też nieuniknione. Rozwinie Pani ten temat?
Powiem więcej: sądzę – choć oczywiście mogę się mylić – że ważne związki uczuciowe między ludźmi z definicji muszą być skomplikowane. Prosty związek uczuciowy może łączyć człowieka i psa, bo pies kocha miłością czystą, prostą, a kochany przez psa człowiek czasami do psa pod tym względem dorasta i potrafi taką miłość równie czysto odwzajemnić. Między ludźmi, jak sądzę, tak się nie da. Bardzo kocham swoich rodziców, ale ta miłość to nie sielanka. Choroba, umieranie i śmierć mojego taty tę miłość pogłębiła, w niektórych warstwach wyprostowała, w innych – właśnie skomplikowała. I to tak, że potrzebowałam o tym pisać.
Współczesny świat zdominowany jest przez kulturę masową. Czy dzisiejszy poeta umie odnaleźć się w tej rzeczywistości?
Miałam taki okres w swoim wczesnym życiu, kiedy byłam bardzo afektowana oraz egzaltowana i bojkotowałam popkulturę. Dopiero teraz nadrabiam niektóre braki i widzę, że wiele straciłam – na przykład nie potrafię zachwycić się Gwiezdnymi wojnami, choć dla mojego pokolenia to dzieło kultowe. Jeśli kulturę masową zdefiniujemy jako kulturę ogólnie dostępną czy trafiającą do wielu odbiorców, nie oznacza to jeszcze, że jest ona wybrakowana pod względem estetycznym czy intelektualnie miałka. Teksty raperów takich jak L.U.C. czy Taco Hemingway trafiają do naprawdę szerokich mas, a to przecież świetna poezja. Czy to, co robi Banksy, nie jest kulturą masową?
Jeśli kulturę masową zdefiniować jako coś sztampowego, szablonowego, powtarzalnego, służącego jedynie odmóżdżającej rozrywce – to zupełnie inna sprawa. Ale myślę, że literatura, muzyka i sztuka mogą karmić się wszystkim, przemielić i przetworzyć każde tworzywo. A poeta to nie jest chyba unoszący się nad masami anioł – tak postrzegałam samą siebie w okresie afektacji i egzaltacji, ale byłam naprawdę durna i młoda – poeta to zupełnie zwyczajny człowiek.
Co to znaczy być poetą?
Nie za bardzo radzę sobie ze zdaniami typu „jestem [kimś]”. Nie mówię: jestem matką, tylko: mam (wspaniałą) córkę. Nie mówię: jestem wegetarianką, tylko: nie jem mięsa. Nie mówię, że jestem nauczycielką, choć przyznaję, że uczę. Mam chyba problem z poczuciem przynależności do jakiejkolwiek wspólnoty doznań, przekonań czy działań – przecież na świecie jest tłum matek, wegetarian, nauczycielek – a każda z tych osób jest inna. Nie wiem, co to znaczy być poetą czy poetką: wiem, co dla mnie oznacza pisanie wierszy. Ale wydaje mi się, że to temat ciekawy tylko dla mnie.
Czy wyróżnienie w konkursie na Książkowy Debiut Poetycki im. Anny Świrszczyńskiej zmotywowało Panią do dalszego tworzenia?
Kiedy odebrałam telefon i usłyszałam „Dzień dobry, tu Biblioteka Kraków”, zaczęłam nerwowo przeszukiwać pamięć, jakiej to książki nie oddałam. Nie kojarzyłam zbyt sprawnie. Kiedy okazało się, że zdobyłam wyróżnienie, zbaraniałam z zachwytu. Z samozachwytu. Zanuciłam sobie – a jakże – tylko jeden wers, wiadomo czyj, wiadomo, że poety z Krakowa. „Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie”. Uprzytomniłam sobie, że moje wiersze wyróżnili ludzie, którzy się na rzeczy naprawdę świetnie znają. Pośród nich poeta z Krakowa, którego też łatwo rozpoznać. Wyróżnienie na pewno pomogło mi uwierzyć, że to, co piszę, nie jest złe, że niezłe jest. Do tej pory moje wiersze doceniał mój mąż, który zna się na literach, ale przecież mnie kocha. Oprócz niego od czasu do czasu ktoś spośród przyjaciół i córka, ale oni też mnie kochają. A przed laty – Danka Wawiłow, ale ona kochała nas, narcystycznych gówniarzy, bezwarunkowo. Więc oni wszyscy tak z miłości, a z jury konkursu nie łączą mnie żadne miłosne relacje – czyli jednak moje wiersze są coś warte.
Rozmawiała Ludmiła Guzowska