Franciszek Ziejka
Uniwersytet Jagielloński
Jak Henryk Sienkiewicz podbijał Kraków
I
Julian Krzyżanowski w rozprawie zatytułowanej Sienkiewicz a Warszawa stwierdził między innymi, że autor Trylogii,
umierając w siedemdziesiątym roku długiego życia i od lat dziecięcych związany mieszkaniowo z Warszawą, przebywał poza nią lat co najmniej czterdzieści, przyjechał do niej bowiem jako dziesięciolatek, do szkół chodził przez lat szesnaście, po czym rozpoczął wojaże
Dom Gościnny AGH „Sienkiewiczówka”, ul. Piłsudskiego 16,
fot. Marian Pawelski
W rzeczy samej, Sienkiewicz był w dziejach polskiej literatury swoistym fenomenem, człowiekiem wciąż pozostającym w drodze! Przypomnijmy: najpierw dwa lata spędził w Ameryce, potem rok w Paryżu, a następnie z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc pojawiał się w coraz to nowym uzdrowisku, w większym czy mniejszym mieście Niemal każdego roku jeździł do Francji (Paryż, Nicea, Biarritz, Arcachon, ale także Parc St. Maur pod Paryżem czy Ploumanac’h w Bretanii). Odwiedzał Włochy (Rzym, Wenecja, Neapol, Florencja, Como, Nervi, Mediolan, Lugano), to znowu Austrię (Wiedeń, Kaltenleutgeben pod Wiedniem, Gastein). Był w Warnie i Konstantynopolu, ale także w Atenach. Zwiedził Hiszpanię (Barcelona, Walencja, Kordoba, Grenada, Sewilla, Madryt) oraz Egipt i Zanzibar. Bywał w czeskiej Pradze i w belgijskiej Ostendzie, to znów w Anglii (Liverpool, Londyn), w Niemczech (Berlin, Drezno, Baden, Helgoland) i w Szwecji (Sztokholm). Swoją wędrówkę życiową zakończył w Szwajcarii (Genewa, Ragaz, Vevey). Obok wędrówek po obcych krajach należy dodać jego podróże po kraju ojczystym. Wiadomo więc, że pisarz polował na Litwie, ale i w Puszczy Białowieskiej. Wiele razy odwiedzał Lwów, dotarł do podolskiego Zbaraża i na Huculszczyznę, kilka razy bawił w Sopocie, odwiedzał Poznań i Miłosław, często gościł w Szczawnicy i w Krynicy, ale także w Nałęczowie. Jedną z najważniejszych przystani w jego życiu było Zakopane. Niewątpliwie jednak najbliższym miastem jego sercu – obok Warszawy – był Kraków!
Nie wiadomo, kiedy po raz pierwszy Sienkiewicz odwiedził Kraków. Niewykluczone, że stało się to latem w pamiętnym dla Krakowa 1869 r., kiedy to Sienkiewicz jako guwerner w domu Franciszki i Michała Woronieckich w Bielicach pod Warszawą spędził kilka tygodni ze swoimi uczniami i ich rodzicami w Szczawnicy. Z braku jakichkolwiek materiałów źródłowych ostać się musimy w tym przypadku przy bardzo prawdopodobnej hipotezie, że zarówno w drodze do tego uzdrowiska, jak i w drodze powrotnej przejeżdżał przez Kraków, tędy bowiem wiódł główny trakt z królestwa do zdobywających sławę polskich uzdrowisk.
Wszystko wskazuje na to, że począwszy od tego roku, pisarz coraz częściej odwiedzał dawną stolicę Polski. Na pewno był w Krakowie w 1875 r., kiedy to w październiku wyjechał z Warszawy do Lwowa, aby napisać dla „Gazety Polskiej” obszerny tekst o tamtejszym teatrze, i kiedy nawiązał pierwsze znajomości w tamtejszym świecie artystyczno-literackim. Ponownie pojawił się w Krakowie według wszelkiego prawdopodobieństwa wiosną 1879 r., kiedy to po rocznym pobycie w Paryżu podążał przez Wiedeń do Lwowa, a także w trzy miesiące później, gdy ze Lwowa jechał do Szczawnicy oraz Krynicy – z wykładami. Wiadomo, że tam poznał ludzi ze świata elity krakowskiej, między innymi prof. Stanisława Tarnowskiego.
Pierwszy źródłowo potwierdzony pobyt Henryka Sienkiewicza w Krakowie przypadł na początek lutego 1883 r. Pisarz przyjechał wówczas na pogrzeb Józefa Szujskiego, wybitnego historyka, pierwszego profesora historii Polski na Uniwersytecie Jagiellońskim, którego poznał był w 1879 r. w Szczawnicy. Smutna wiadomość o śmierci uczonego w Krakowie w dniu 7 lutego 1883 r. spowodowała prawdziwy „najazd” do dawnej stolicy Polski z różnych stron kraju nie tylko jego przyjaciół, ale także delegacji miast i stowarzyszeń. Prasa krakowska odnotowała również przyjazd ludzi pióra: Juliana Klaczki z Wiednia, Jana Zacharyasiewicza i Jana Dobrzańskiego ze Lwowa, z Warszawy zaś: Edwarda Lubowskiego – dramatopisarza, Mścisława Godlewskiego – redaktora „Niwy” oraz Henryka Sienkiewicza. Ten ostatni przybył tu nie tylko jako redaktor warszawskiego „Słowa”; także jako autor bardzo pochlebnej recenzji dzieła Szujskiego: Historii polskiej treściwie opowiedzianej ksiąg dwanaście, ogłoszonej drukiem w „Gazecie Polskiej” w 1880 r. Pamiętać przy tym należy, że miał on już w tym czasie w Krakowie w sferach elity intelektualnej przyjaciół. Obok Stanisława Tarnowskiego był to Stanisław Smolka, który od 1881 r. kierował działem literackim „Czasu” i z tego powodu prowadził korespondencję z naszym pisarzem, drukującym w tym dzienniku Trylogię Smolka przez wiele lat był stałym konsultantem pisarza w sprawach historycznych Wolno sądzić, że wspaniale zorganizowane uroczystości pogrzebowe Józefa Szujskiego wywarły wielkie wrażenie na przybyszu z Kongresówki
Oczywiście, można byłoby pokusić się o bliższe określenie czasu spędzonego przez pisarza w dawnej stolicy Polski, ale wyliczenie takie chyba niewiele wniesie do sprawy. Jedno jest pewne: autor Trylogii bywał tu często, zazwyczaj kilka razy w roku. Zatrzymywał się tu na kilka dni, to znowu na kilka tygodni. „Stałym” adresem pisarza w Krakowie, pod którym wprawdzie nie spędzał nocy, ale gdzie przebywał bardzo często, niekiedy codziennie, były kolejne mieszkania jego szwagierki, Jadwigi z Szetkiewiczów, która w 1880 r. wyszła za mąż za Edwarda Janczewskiego, późniejszego profesora i rektora UJ. Janczewscy początkowo mieszkali w kamienicy przy ul. Karmelickiej 31, potem przy Studenckiej 11, a wreszcie – od 1891 r. we własnym domu (zwanym dworkiem) przy ul. Wolskiej 16 (dziś Józefa Piłsudskiego). W ostatnich latach przed wybuchem I wojny światowej pisarz miał ulubione pensjonaty, w których się zatrzymywał: Marii Brzeskiej (przy ul. Wolskiej 6), ale przede wszystkim Marii Studzińskiej (przy ul. Straszewskiego 27). Ten drugi pensjonat stał się na swój sposób „domem Sienkiewicza”. Toteż w 1916 r., gdy nadeszła smutna wiadomość o śmierci pisarza w dniu 15 listopada w Vevey, tak zwane komisje parlamentarne Rady Miasta na spotkaniu w dniu 20 listopada postanowiły między innymi zabiegać o nadanie fragmentowi ulicy Straszewskiego – od ul. Wolskiej do ul. Kapucyńskiej – imienia Henryka Sienkiewicza oraz kosztem władz m. Krakowa umieścić na domu przy ul. Straszewskiego 27 (pensjonat Marii Studzińskiej) pamiątkową tablicę. Żadna z tych propozycji nie została wprawdzie zrealizowana, ale sam fakt jej zgłoszenia przez rajców miejskich zasługuje na przypomnienie. Jest prawdą, że zanim Sienkiewicz zdecydował się na zamieszkanie w czasie pobytu w jednym z dwóch przywołanych wyżej pensjonatów, zatrzymywał się w znanych tutejszych hotelach. Najczęściej był to Hotel Saski, niekiedy Hotel Pollera. Często bywał także w Grand Hotelu W tym reprezentacyjnym hotelu odbyły się między innymi dwie słynne uczty: jedna „weselna” w dniu 11 listopada 1893 r., bezpośrednio po zawarciu ślubu z Marią Wołodkowiczówną (Romanowską), znaną w biografii pisarza pod imieniem „Marynuszki”, druga – „jubileuszowa”, którą na cześć pisarza urządzili jego przyjaciele z Akademii Umiejętności w dniu 21 czerwca 1899 r. Od czasu do czasu pisarz gościnę znajdował w mieszkaniu Ludwika Michałowskiego przy ul. Brackiej 10, w którym aż do śmierci właściciela w 1899 r. mieszkał także serdecznie z nim zaprzyjaźniony Karol Potkański.
II
Zanim nasz pisarz stał się „obywatelem” Krakowa, ulubieńcem jego mieszkańców, musiał go na swój sposób podbić, zdobyć tu rzesze wiernych czytelników. Stało się to dość wcześnie, już bowiem na początku lat 80. XIX w. Przepustką do zdobycia serca krakowian (jak i mieszkańców innych miast i miasteczek, a także wsi polskich!) okazała się pierwsza część Trylogii: Ogniem i mieczem. Do pracy nad tą powieścią (pierwotnie zatytułowaną Wilcze gniazdo) pisarz przystąpił pod koniec 1882 r. Druk powieści rozpoczął w odcinku warszawskiego „Słowa” w dniu 2 maja 1883 r., a w krakowskim „Czasie” – dzień później. Podobnie było z zakończeniem druku: w „Słowie” ostatni odcinek powieści ukazał się w dniu 4 marca 1884 r., a w „Czasie” – nazajutrz. Niezwykła okazała się popularność, jaką dzieło od początku zyskało sobie wśród czytelników. Świadkowie tamtych dni są zgodni co do tego, że żaden utwór drukowany wcześniej w felietonie gazetowym nie zdobył sobie takiej sławy jak ta powieść. Ogniem i mieczem czytali wszyscy: profesorowie uniwersytetu i dziennikarze, ziemianie i chłopi, artyści i księża, pisarze i uczniowie. Jedni odnosili się do niej z najwyższym podziwem, inni z nieukrywaną zazdrością. Nie brakło takich, którzy zarzucali jej autorowi wszelkie możliwe grzechy, ale przeważali ci, którzy głośno dowodzili, że jest to arcydzieło. Jak pisał Stanisław Tarnowski, powieść Sienkiewicza „zdobyła powodzenie, jakiego w naszych czasach nikt nie widział”
Tak było w Krakowie, ale także we Lwowie, w Warszawie i we wszystkich bodaj miastach i miasteczkach kraju. Również daleko za granicą, gdzie los rzucił Polaków i dokąd docierało warszawskie „Słowo” lub krakowski „Czas”. Na temat niezwykłej popularności, jaką zdobyła pierwsza część Trylogii, pisano już wiele. O tym, jak reagowali zwyczajni czytelnicy na dzieło Sienkiewicza, najlepiej może świadczą dwa znamienne przypadki. Oto w krakowskim „Czasie” w dniu 1 marca 1884 r. ukazała się notatka:
Na mszę żałobną za spokój duszy pana Longina Podbipięty przyniósł ofiarę do jednego z kościołów krakowskich chłopczyk 10-letni – i tak długo ofiary swojej nie chciał cofnąć, dopokąd po odczytaniu następnego feiletonu [sic!] z kazania ks. Muchowieckiego nie uspokoił się, że chrześcijańskiemu rycerzowi Ś. Piotr od razu otwarł podwoje nieba
Równie żywo reagowali na powieść galicyjscy chłopi. W 1916 r. Jakub Bojko, gręboszowski wójt, a zarazem polityk i pisarz ludowy, po otrzymaniu wiadomości o śmierci Sienkiewicza w Szwajcarii nadesłał do redakcji „Piasta” artykuł pt. Po raz pierwszy, w którym opisał okoliczności, w jakich przeczytał Ogniem i mieczem w 1884 r. Ze swadą gawędziarza rodem z tradycji Jana Chryzostoma Paska autor ten opowiedział czytelnikom gazety, jak to w porze żniw, czyli najważniejszej dla każdego gospodarza, pod pozorem nagłej choroby pozostał był w domu, aby oddać się lekturze powieści Sienkiewicza, którą pożyczył mu miejscowy nauczyciel tylko na jeden dzień, w postaci sklejonych ze sobą setek odcinków wyciętych z gazety Rację miał też Stanisław Tarnowski głoszący w 1884 r. na swój sposób prorocze słowa:
Kiedyś pamiętniki, może i historie literatury, wspominać będą,
że kiedy wychodziło „Ogniem i mieczem”, nie było rozmowy, która by się od tego nie zaczynała i na tym kończyła, że o bohaterach powieści mówiło się i myślało jak o żywych ludziach, że małe dzieci w listach do rodziców po zdrowiu swoim i swego rodzeństwa donosiły o tym, co zrobił Skrzetuski albo co Zagłoba powiedział; że kiedy młode panienki pisały lub chciały pisać do autora, żeby na miłość boską nie zabijał Skrzetuskiego, to matki i babki sędziwe w błogosławieństwach swoich ze łzami prosiły, żeby synowie ich synów mieli takie jak on dusze. Jak legenda wyglądać będą opowiadania o tej pani, co zapytana przy powitaniu, czy jej się stało co złego, że taka smutna, odpowiedziała: „Bar wzięty!”
Przywołane wyżej twierdzenia o wielkiej sławie powieści Sienkiewicza pragniemy wesprzeć tu trzema mało znanymi lub w ogóle nieznanymi „dowodami” z życia kulturalnego Krakowa w połowie lat 80. XIX w.
III
Trwająca dziesięć miesięcy „przygoda” czytelników „Czasu” z Ogniem i mieczem wraz z upływem czasu podnosiła atmosferę wokół powieści i jej autora. Gdy wreszcie w dniu 5 marca 1883 r. ukazał się Epilog dzieła, w Krakowie zrodził się natychmiast pomysł złożenia autorowi zbiorowego podziękowania – hołdu za tę niezwykłą powieść. Nadarzała się ku temu szczególna okazja, Sienkiewicz bowiem właśnie przyjechał do Krakowa wraz z żoną. Niestety, okazja przepadła, ponieważ pisarz odmówił wzięcia udziału w uczcie, jaką chciano wydać na jego cześć. Potwierdził to redaktor „Czasu” w numerze pisma z 11 marca 1884 r., pisząc w Kronice datowanej na 10 marca:
Henryk Sienkiewicz w przejeździe do San Remo zatrzymał się w Krakowie. Ostatnia powieść historyczna, której wysokie znaczenie dla społeczeństwa naszego czytelnicy „Czasu” umieli ocenić, stała się tak doniosłym wypadkiem w literaturze polskiej, że przybycia znakomitego pisarza oczekiwano w Krakowie, aby mu złożyć zbiorowy hołd. Sienkiewicz odmówić musiał jednak przyjęcia proponowanej uczty, czując się cierpiącym i potrzebując spoczynku, który mu lekarze zalecili
Trudno dochodzić, czy rzeczywiście pisarz odmówił wzięcia udziału w uczcie na jego cześć z powodu choroby, czy też – co bardziej prawdopodobne – rzekoma choroba była, jak zresztą dość często w jego życiu, tylko pretekstem do odmowy udziału w uroczystości. Fakt ten nie ostudził przecież w niczym entuzjazmu, jaki w podwawelskim grodzie wywołała pierwsza część Trylogii. Przyjmując w dobrej wierze tłumaczenia pisarza, krakowianie zdecydowali o wystawieniu w Teatrze Miejskim „żywych obrazów” opartych na motywach zaczerpniętych z Ogniem i mieczem!
Należy przypomnieć, że już u schyłku XVIII w. pojawiła się w Europie ta forma spektaklu parateatralnego. Żywe obrazy łączyły w sobie malarstwo, literaturę piękną, a często także muzykę. Ich głównym „tworzywem” byli upozowani w nieruchomych scenach aktorzy, najczęściej – amatorzy. Małgorzata Komza, autorka monografii tej odmiany widowiska, tak objaśnia istotę „żywych obrazów”:
Ekspozycji obrazu towarzyszyła często muzyka i komentarz słowny. Ważną rolę odgrywało tło obrazu i rekwizyty. Była to w istocie forma parateatralna, ulotna, pozostająca na pograniczu różnych sztuk. Tworzona była jako przestrzenna reprodukcja istniejącego dzieła sztuki lub oryginalna, iluzjonistyczna w swym charakterze, interpretacja obrazowa utworu literackiego (…). U źródeł żywego obrazu stoi przekaz ikonograficzny lub słowny, zyskujący na scenie wizualną wersję. Najczęściej twórcy przystępując do grupowania obrazów sięgali po książkę. Dostarczała ona i obrazków, i tekstu
Z obszernych wywodów badaczki wynika, że ścisła definicja tego typu widowiska jest trudna do skreślenia, pod pojęcie „żywych obrazów” podciągano bowiem zarówno widowiska, którym nie zawsze towarzyszył słowny komentarz, jak i sceny urządzane na otwartej przestrzeni, odgrywane w kostiumach, z akcją i z wygłaszanym przez aktorów tekstem Nie rozwijając tych rozważań, należy podkreślić, że na scenie teatru krakowskiego ta forma pokazu parateatralnego w epoce „sienkiewiczowskiej” cieszyła się sporym zainteresowaniem.
Wiadomo więc na przykład, że jeszcze w dniu 3 maja 1859 r. pokazano na krakowskiej scenie – po premierze komedii Panna mężatka pióra Józefa Korzeniowskiego – „obraz z żywych osób malujący jedną z pięknych chwil historii naszej”, który widzowie powitali
z zapałem, rzec możemy z entuzjazmem. W obrazie tym przedstawiono fakt dziejowy będący pierwszą wróżbą i początkiem przyszłej unii Litwy z Polską, unii spełnionej później poświęceniem się Jadwigi. Takie albowiem zjednoczenie dwóch narodów w obronie wspólnej przeciw teutońskim krzyżakom zamierzał dzielny i nieugięty w nieszczęściach król Władysław Łokietek, zawiązując małżeństwo syna swego z córka władcy Litwy; i taką unię spełniać się zaczynającą widział „gdy Kazimierz przedstawiał mu żonę swoją Aldonę”, którą to chwilę wyrażał właśnie wczorajszy obraz z pięknych rysów artystycznie ułożony. Wielkie wspomnienia wywołane z duszy, wspaniałe i malownicze stroje narodowe przenoszące nawet oko w przeszłość, tak zachwyciły widzów, że wzruszone serce nie pozwoliło rozumowi szukać anachronizmu w ubiorach
Obraz ten przygotował dla krakowskiej publiczności ówczesny dyrektor, a zarazem reżyser i aktor teatru krakowskiego – Juliusz Pfeiffer. Po czterech latach, w 1863 r. dyrekcję Teatru Miejskiego w Krakowie objął był Adam Miłaszewski. Otworzył on sezon teatralny dwiema sztukami o tematyce historycznej: w dniu 1 października wystawił Wyrok Jana Kazimierza pióra Władysława Syrokomli, a po tygodniu „przysłowie historyczne polskie w trzech aktach” pióra Konstantego Majeranowskiego pt. Rej z Nagłowic. Okazuje się, że do obu tych przedstawień Miłaszewski dodał „apoteozę ułożoną z żywych osób z chórami, oświeconą ogniem bengalskim”. Opisujący to wydarzenie redaktor „Czasu” zachował wobec widowiska daleko idącą rezerwę, ale przekazał dość ważną informację o tym, jak wyglądała owa „apoteoza”. Pisał:
„Apoteozy z żywych osób z chórami, oświeconej ogniem bengalskim” wyznajemy, żeśmy nie pojęli, nie zrozumieliśmy także, co chóry śpiewały i o ile treść śpiewów stosowała się do osób w obrazie figurujących, reprezentowanych przez tablice z napisami, które każda osoba w rękach trzymała, a z których kilka przy oświetleniu bengalskim odczytać się udało; między innymi było tam nazwisko Słowackiego
Znacząco rozwinięto w krakowskim teatrze pomysł „apoteozy” w dwa lata później, kiedy to w dniu 26 marca 1865 r. odbyła się premiera komedii Aleksandra Fredry pt. Nowy Don Kiszot czyli Sto szaleństw. Okazuje się, że spektakl ten zorganizowano dokładnie w dniu, w którym we Lwowie uroczyście obchodzono jubileusz pięćdziesięciolecia pracy literackiej znakomitego komediopisarza Sprawozdawca „Czasu” zanotował przy tej okazji, że spektakl ten poprzedziła „Wielka apoteoza ułożona z główniejszych scen arcydzieł jubilata” Niestety, nie dał on bliższych informacji o szczegółach owej apoteozy. Na koniec tego przywołania godzi się wspomnieć tu o ważnym wydarzeniu artystycznym, jakim było osiem żywych obrazów z Pana Tadeusza, jakie w marcu 1873 r. w układzie Juliusza Kossaka i w reżyserii Józefa Franciszka Rychtera pokazano na scenie Teatru Miejskiego. Inicjatywa zorganizowania tego widowiska wyszła od księżnej Marceliny Czartoryskiej, która zdecydowała, że dochód z dwóch pierwszych przedstawień trafi do Szpitala dla Dzieci Pokazowi temu towarzyszyła recytacja fragmentów poematu Adama Mickiewicza w interpretacji Feliksa Bendy, znanego krakowskiego aktora, brata Heleny Modrzejewskiej. Ostatecznie dano trzy pokazy żywych obrazów poematu Adama Mickiewicza (11 marca, 12 marca i 13 marca). Recenzent „Czasu” wysoko ocenił wartość artystyczną widowiska, które zamykał polonez, „doprowadzając widzów do entuzjazmu” Istotnym „dopełnieniem” „żywych obrazów” z Pana Tadeusza, pokazywanych w teatrze, był cykl czterech odczytów poświęconych poematowi Mickiewicza, jakie w auli gmachu Akademii Umiejętności przy ul. Sławkowskiej wygłosił był w tym czasie prof. Stanisław Tarnowski
Inicjatywa zorganizowania w 1884 r. widowiska pod nazwą: Żywe obrazy z Ogniem i mieczem wyszła – podobnie jak w przypadku „żywych obrazów” z Pana Tadeusza – z licznego w owym czasie w Krakowie, bo liczącego ok. 200 rodzin, środowiska arystokracji. Znamienny był także inny fakt: okazuje się, że to bardzo liczni reprezentanci tego właśnie środowiska wzięli udział w tym widowisku jako aktorzy amatorzy. Nie „zawiódł” również prof. Stanisław Tarnowski, który na tę okoliczność wystąpił z odczytami o Ogniem i mieczem. Tym razem odczyty te – inaczej niż to było w 1873 r. – poprzedziły wystawienie w teatrze „żywych obrazów”.
Zapowiedź dwóch odczytów Tarnowskiego, najlepszego bez wątpienia znawcy, a zarazem najgorętszego w owym czasie entuzjasty twórczości Sienkiewicza, ukazała się już w tydzień po wydrukowaniu w „Czasie” Epilogu powieści. Także i w tym przypadku odczyty te otwierały nową serię przeznaczonych dla szerokiej publiczności wystąpień znakomitych prelegentów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy w ten sposób od szeregu lat wspierali działalność działającego na uczelni tak zwanego Bratniaka Odczyty owe odbyły się w Sali Radnej Magistratu Stanisław Tarnowski pierwszy wykład wygłosił w sobotę 15 marca, drugi zaś – we wtorek 18 marca 1884 r. Nie miejsce tu, aby przedstawiać ich treść, autor ten ogłosił bowiem poszerzoną ich wersję najpierw w „Przeglądzie Polskim”, a następnie w „jubileuszowej” książce poświęconej autorowi Trylogii Tu chciałbym jedynie zwrócić uwagę na obszerną relację z owych odczytów pióra sprawozdawcy „Czasu”, ona bowiem dobrze oddaje atmosferę, jaka panowała w owym czasie w Krakowie. Pisał zatem sprawozdawca „Czasu” o tym, że prelegent już na początku swego pierwszego wystąpienia mocno podkreślił, iż „Sienkiewicz podniósł powieść historyczną do wyższej potęgi, ducha dziejów nie skrzywił, ale zanurzył się w jego głębie”. Rozwijając tę tezę wstępną, zwrócił uwagę na fakt wyboru przez pisarza za tło swojej powieści wiek XVII, w którym wprawdzie „złe się szerzy i zepsucie wzmaga, ale naprzeciw stają postacie Czarnieckich, Żółkiewskich, Kordeckich, Sobieskich”. Pisarz – zdaniem autora relacji z „Czasu” – stworzył znakomity zestaw bohaterów literackich, którzy trwale zapiszą się w dziejach polskiej literatury. Przede wszystkim jednak stworzył postać Skrzetuskiego, który okazuje się „idealnym typem prostego żołnierza, w którego piersi bije ten sam duch, co w Czarnieckim lub w Żółkiewskim; wszystko, co najszlachetniejsze, najdzielniejsze w narodzie polskim”. Tarnowski miał przekonywać bardzo licznie zebraną publiczność w Sali Radnej, że Sienkiewicz „nie skrzywdził Rusi, gdy tych dwóch [Skrzetuskiego i Bohuna – FZ] przeciwstawił jako przedstawicieli Polski i Rusi”. Mówca wysoko podnosił przy tym walory językowe powieści Sienkiewicza. Podziwiał on nie tylko „bogactwo i świeżość [języka powieści – FZ], ale tę wyłączną autora tajemnicę, że wszystkie osoby powieści przemawiają swoim indywidualnym sposobem; inaczej Bohun i Chmielnicki, inaczej książę Wiśniowiecki i Skrzetuski, inaczej Zagłoba, Podbipięta i Rzędzian, każdego zawsze poznać można, bo w ich mowie indywidualność”. Zdaniem sprawozdawcy „Czasu” Tarnowski w swoich odczytach na swój sposób dorównał pisarzowi. „Ten sam tu bowiem [tzn. w odczytach oraz w powieści – FZ] panuje nastrój ducha i doskonałość pracy. Taki komentarz jest uzupełnieniem dzieła, dopowiedzeniem tego, co artysta w postaciach i obrazach odmalował”. W konkluzji swojego sprawozdania dziennikarz zasugerował, „aby ta analiza Tarnowskiego znalazła równie szerokie rozpowszechnienie, jak samo dzieło Sienkiewicza”, gdyż:
daremnie chwytać tu te złote słowa, z których każde padało jak grot w serca słuchaczy i na przemian przejmowało dreszczem, – to znów wzniecało wiarę, że mamy się czym bronić w tym oblężeniu ducha Polski, kiedy Bóg nam zsyła takich mistrzów, co odsłaniają jej najszczytniejsze strony.
Nie dziw zatem, „że przepełniona sala wzruszeniem grzmotem oklasków odpowiedziała prelegentowi”
Tarnowski na swój sposób mocno „podgrzał” atmosferę wywołaną publikacją powieści Sienkiewicza. Okazuje się jednak, że nie tylko on „budował” szczególny nastrój w podwawelskim grodzie wczesną wiosną 1884 r. W sukurs przyszli mu inni. Zaledwie przed trzema miesiącami – w dniu 18 listopada 1883 r. – zamknięto w Sukiennicach wspaniałą wystawę zabytków z epoki króla Jana III Sobieskiego, zorganizowaną wielkim wysiłkiem społeczeństwa dla uczczenia dwusetnej rocznicy zwycięstwa pod Wiedniem Teraz, w dniach, w których „Czas” kończył druk ostatnich odcinków Ogniem i mieczem, w Sukiennicach została otwarta szeroko nagłośniona i licznie odwiedzana nie tylko przez krakowian wystawa nowego obrazu Jana Matejki Wernyhora! Oczom widzów ukazywał się Wernyhora, „duchowy brat” kozackich bohaterów Ogniem i mieczem, budzący – jak pisał Marian Sokołowski – pamięć o polsko-kozackich wojnach i „hajdamackich nożach” Jeśli dorzucimy do tego informację o tym, że w dniu 12 marca 1884 r. Bolesław Ulanowski na posiedzeniu Wydziału Historyczno-Filozoficznego Akademii Umiejętności odczytał rozprawę o drugim napadzie Tatarów na Polskę w 1259 r., to nie może dziwić wysoki stan napięcia duchowego, jaki zapanował w Krakowie wiosną 1884 r. W takich okolicznościach pojawiły się na scenie Teatru Miejskiego żywe obrazy ilustrujące najpiękniejsze epizody z Ogniem i mieczem.
Pierwsza zapowiedź tego przedsięwzięcia ukazała się w prasie warszawskiej już na początku marca 1884 r. Występujący pod pseudonimem „Figaro” Adolf Inlender, krakowski korespondent „Kuriera Warszawskiego”, przesłał do Warszawy List krakowski, w którym poinformował mieszkańców stolicy Królestwa Polskiego, że z inicjatywy księżnej Zuzanny Czartoryskiej, która „posiada ten przywilej, iż pomysły jej uwieńczone bywają najświetniejszym powodzeniem”, „w drugiej połowie postu” mają zostać pokazane na scenie Teatru Miejskiego w Krakowie żywe obrazy z Ogniem i mieczem Od owej zapowiedzi upłynęły jednak jeszcze trzy tygodnie, zanim w środę 26 marca 1884 r. na scenie krakowskiego teatru pokazano zapowiadane widowisko!
Inicjatorką tego przedsięwzięcia okazała się, podobnie jak w przypadku żywych obrazów z Pana Tadeusza, księżna Marcelina Czartoryska (a nie księżna Zuzanna, jak podawał wcześniej Inlender). Księżnej Marcelinie ofiarowała swoją pomoc znana w Krakowie działaczka społeczna Zofia Wołodkowiczowa, ta sama, która po dziesięciu latach miała odegrać tak przykrą rolę teściowej Henryka Sienkiewicza Inicjatorka widowiska zadbała przede wszystkim o skupienie wokół tej sprawy możliwie licznego zastępu aktorów amatorów. Opiekę artystyczną nad widowiskiem powierzyła dwóm młodym malarzom: Jackowi Malczewskiemu oraz Antoniemu Piotrowskiemu Jak pisał dobrze obznajomiony z tajnikami życia krakowskiej arystokracji Ludwik hr. Dębicki, przygotowania do spektaklu trwały długo, chodziło bowiem przede wszystkim o historyczny koloryt widowiska. W rzeczy samej,
ze zbiorów rodzinnych i muzeów wydobyto starą broń i zbroje, strój rycerski uzupełniono pięknymi kostiumami, odpowiednimi epoce – panie przybrały się w klejnoty, złotogłowia, brokaty i srebrne koronki, dla Tatarów tylko i Kozaków trzeba było nowych szat według odpowiednich wzorów. Garderoba teatralna dostarczyła swojego kontyngensu, a wspaniała Wystawa Sobieskiego i tym razem okazała się wielce przydatną
Spektakl trwał cztery godziny! W opinii Ludwika Dębickiego był on
zbiorowym aktem hołdu dla autora, zewnętrznym wyrazem ogólnego podziwu i uniesienia – jakby artystyczną uroczystością na temat dawnych, ale wielkich wspomnień historycznych, żeśmy kość z ich kości i krew z ich krwi. Prawda – to nie czyn – to tylko zabawa, ale zabawa pełna ducha narodowego
A Kazimierz Skrzyński z „Gazety Lwowskiej” dodawał, że główna artystyczna wartość przedstawienia leżała
nie w samych obrazach, ale w pojedynczych postaciach; nie w całości, ale w szczegółach. Bez przesady można twierdzić, że każda z figur zasługiwałaby na osobną monografię. Przed wszystkimi: Skrzetuski (Andrzej hr. Zamojski). Czołem przed tą postacią! Był to wcielony ideał polskiego rycerza
Na scenie Teatru Miejskiego pokazano czternaście obrazów. Taką liczbę podali organizatorzy spektaklu na afiszu, który przywołała Halina Kosętka w swojej informacyjno-przeglądowej pracy o adaptacjach scenicznych dzieł prozatorskich Henryka Sienkiewicza z 1997 r. Na afiszu owym widnieją tytuły następujących „żywych obrazów”: Spotkanie Skrzetuskiego z Chmielnickim; Spotkanie Skrzetuskiego z Heleną; Rozłogi; Łubnie; Bitwa na Czajkach; Napad Bohuna na Rozłogi; Skrzetuski przed Chmielnickim; Uczta w Babicach; Porwanie Heleny; Pojedynek Bohuna z Wołodyjowskim; Obóz pod Zbarażem; Śmierć Podbipięty; U Króla w Toporowie; Ślub Lektura prasowych recenzji widowiska pozwala ustalić, że wzięło w nim udział kilkadziesiąt osób, wywodzących się głównie ze sfer arystokratycznych Krakowa. I tak: w postać księcia Jeremiego Wiśniowieckiego wcielił się Stefan hr. Zamojski, Andrzej hr. Zamoyski zagrał Skrzetuskiego, Andrzej hr. Potocki – Bohuna, Edward hr. Mostowski – Bohdana Chmielnickiego, Adam hr. Tarnowski – króla Jana Kazimierza, Aleksy Strażyński – Longinusa Podbipiętę, Roman hr. Wodzicki – Michała Wołodyjowskiego, Tuhaj-beja – Józef hr. Wielopolski, kanclerza Jerzego Ossolińskiego – Władysław Wołodkowicz, Rzędziana – Edward Jaroszyński, a Zagłobę – Bronisław Abrahamowicz. W postać księżnej Gryzeldy Wiśniowieckiej wcieliła się księżniczka Helena Sanguszkówna, Helenę Kurcewiczównę zagrała Gołaszewska, Anusię Borzobohatą – Olga hr. Miączyńska, kniahinię Kurcewiczową – Henryka hr. Załuska. Nadto wystąpili: Józef Krzesz-Męcina, Karol hr. Potulicki, Zygmunt Kurnatowski i wielu innych.
Organizatorzy przedsięwzięcia z księżną Marceliną Czartoryską na czele planowali tylko jeden spektakl. Okazało się jednak, że zainteresowanie widowiskiem było tak duże, iż zdecydowano się je jeszcze dwukrotnie powtórzyć. Ze względu nie tylko na olbrzymie powodzenie widowiska jego organizatorzy w szczególny sposób podziękowali aktorom amatorom za trud włożony w przygotowanie się do występu. Kronikarz „Czasu” podał też informację o tym, że w dniu 28 marca 1884 r.
Inicjatorowie przedsięwzięcia zastawili sutą kolację w Sali Redutowej [Teatru Miejskiego przy pl. Szczepańskim – FZ] dla biorących udział w przedstawieniu. Uczta ta w obszernej sali, przy kostiumach, wspaniały przedstawiała widok – jakby jeszcze jeden obraz uroczego przedstawienia; liczne wznoszono toasty, a jeden najgorętszy dla artystów malarzy, co tak dzielnie przyczynili się radami i pracą do powodzenia dzieła
Niestety, nie można dzisiaj określić wartości artystycznej tego widowiska. Opinie prasy były jednoznacznie pozytywne. Historycy sztuki zwrócili wprawdzie uwagę na to, że tu i ówdzie uczestników widowiska zawiodła nieco intuicja historyczna, że w czasie przygotowań spektaklu popełniono kilka błędów z zakresu kostiumologii i uzbrojenia bohaterów Ogniem i mieczem, ale ten zarzut nie powinien w niczym obniżać znaczenia samego przedsięwzięcia, wszak wiedza historyczna organizatorów spektaklu daleko odbiegała od wiedzy, jaką rozporządzają dzisiejsi badacze.
Swoistym fenomenem jest fakt przetrwania do naszych czasów dziewięciu fotografii postaci biorących udział w widowisku. Fotografie te wykonał Walery Rzewuski, znakomity ówczesny fotograf krakowski Oczywiście, nie mógł tego uczynić w teatrze; artysta fotograf wykonał te zdjęcia w swoim atelier przy ul. Kolejowej 27
Wypada ten etap rozważań zamknąć jedną konkluzją: pod szczęśliwą gwiazdą zrodził się pomysł ukazania uroków powieści Sienkiewicza w żywych obrazach na scenie krakowskiego Teatru Miejskiego! Widowisko to po wielkim sukcesie Wystawy Sobieskiego sprzed kilku miesięcy stało się dla mieszkańców Krakowa nie tylko ważnym, „znaczącym objawem artystycznym i kulturalnym, ale [zarazem – FZ] dobrym i rozumnym czynem, bo niezawodnie każdy uczuł się lepszym, szczęśliwszym i podniesionym na duchu, kiedy opuszczał ten idealny świat patriotyzmu, miłości bohaterstwa i poświęcenia” Rzecz w tym jednak, że na tym nie skończyła się „fortuna” Ogniem i mieczem w Krakowie połowy lat 80. XIX w. Wkrótce pojawiły się bowiem nowe świadectwa niezwykłej sławy, jaką zyskała ta powieść Sienkiewicza u mieszkańców podwawelskiego grodu.
IV
Biografowie pisarza twierdzą, że jego małżonka, Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa, wkrótce po wydaniu na świat w grudniu 1883 r. córki Jadwigi zachorowała na jedną z najgroźniejszych w owym czasie chorób: gruźlicę. Pisarz, sam obawiający się tej choroby, zdecydował o szukaniu ratunku za wszelką cenę. Młodzi małżonkowie, pozostawiwszy dzieci – córkę i syna – pod troskliwą opieką rodziców Marii, Wandy i Kazimierza Szetkiewiczów, zaczęli wyścig ze śmiercią Marii. Lekarze zalecili chorej podjęcie leczenia w znanych ówcześnie uzdrowiskach. W rzeczy samej Sienkiewiczowie już wiosną 1884 r. rozpoczęli wędrówkę po najsłynniejszych naówczas europejskich uzdrowiskowych miejscowościach. Nie ma potrzeby przywoływać tu poszczególnych etapów tej niekończącej się podróży. Dość stwierdzić, że w ciągu półtora roku: od wiosny 1884 do jesieni 1885 r., Sienkiewiczowie odwiedzili wszystkie bodaj cieszące się największym uznaniem lekarzy uzdrowiska: włoskie, szwajcarskie, niemieckie, francuskie czy belgijskie. Szukali ratunku w Gastein i San Remo, w Grandcamp i Ostendzie, w Monte Carlo i Nicei, w Arcachon i Merano, w Mentonie i Reichenhall, w Falkenstein i Baden.
Trzeba przy tym zdawać sobie sprawę z tego, że ta niekończąca się podróż w nadziei uratowania życia Marii wiązała się z nieustającą pracą pisarza nad drugą częścią Trylogii: Potopem. Autor zaczął pisać tę powieść w pierwszych dniach października 1884 r. i kontynuował pracę nad nią aż do sierpnia 1886 r. Z chwilą, gdy pod koniec grudnia 1884 r. dzieło zaczęło ukazywać się w felietonie trzech dzienników, nad pisarzem zawisła dodatkowo presja czasu w dostarczaniu do redakcji kolejnych partii dzieła. Nic dziwnego zatem, że w tej sytuacji potrzebował od czasu do czasu chwili relaksu. I rzeczywiście, w maju 1885 r. „wygospodarował” kilkanaście dni na odpoczynek, który postanowił spędzić w kraju. Pozostawiwszy Marię pod opieką lekarzy w Merano, w pierwszych dniach maja tego roku udał się – przez Kraków – do Warszawy.
W dawnej stolicy Polski stanął najprawdopodobniej w sobotę 9 maja. Niewykluczone, że od Jadwigi Janczewskiej, mieszkającej tu siostry Marii, dowiedział się był o czekającej go miłej niespodziance. I rzeczywiście tak się stało. Członkowie krakowskiego Koła Artystyczno-Literackiego, pamiętając o tym, że przed rokiem pisarz odmówił udziału w uczcie, w czasie której chciano złożyć mu hołd w podzięce za Ogniem i mieczem, mając w pamięci także i to, że nie miał okazji zobaczyć na scenie teatru krakowskiego wystawionych w marcu 1884 r. „żywych obrazów” z tej powieści, postanowili teraz zaprosić go na tradycyjną w Krakowie majówkę na Bielanach! Rzecz w tym, że zdecydowali, iż będzie to majówka kostiumowa, nawiązująca bezpośrednio do wciąż bijącej rekordy czytelnictwa pierwszej części Trylogii. Okolicznością sprzyjającą tak pomyślanej uroczystości była obecność w Krakowie na gościnnych występach znanej czeskiej aktorki Marii Pospiszylowej Dla zminimalizowania ryzyka ewentualnej odmowy Sienkiewicza udziału w tym święcie majówkę ową krakowscy artyści zadedykowali formalnie sławnej czeskiej aktorce, Sienkiewicz został natomiast zaproszony na nią jako jeden z gości honorowych! Tak pomyślana „intryga” powiodła się, dzięki czemu sławny pisarz mógł zobaczyć, jak w Krakowie świat artystyczno-kulturalny potrafi organizować wspaniałą zabawę, a przy okazji – złożyć pisarzowi hołd za Ogniem i mieczem oraz za cieszący się również olbrzymią popularnością wśród czytelników, drukowany od pięciu miesięcy na łamach „Czasu”, Potop. Ale po kolei.
Tradycja tak zwanych majówek, czyli wypraw krakowian na położone u stóp Srebrnej Góry Bielany, powstała w Krakowie jeszcze w XVIII w. Początkowo krakowianie wybierali się na Bielany 19 czerwca, to znaczy w dniu upamiętniającym śmierć św. Romualda, założyciela zakonu kamedułów u progu XIX w. Dopiero na początku XIX w. obyczaj ten zarzucono i zaczęto organizować wyprawy na Bielany w Zielone Świątki. Owe majówki bielańskie miały charakter ludowego odpustu: z kramami, huśtawkami i karuzelami. W epoce Rzeczypospolitej Krakowskiej zaczęto organizować w Krakowie tak zwane majówki studenckie (szkolne), zwane majales Przyjął się także zwyczaj organizowania majówek przez świat artystyczny Krakowa I taką właśnie nietypową, ponieważ kostiumową majówkę zorganizowali w maju 1885 r. skupieni w Kole Artystyczno-Literackim malarze i pisarze, ale również aktorzy i dziennikarze Zanim do niej doszło, przyszli jej uczestnicy spotkali się na wielkiej uczcie, jaką Koło Artystyczno-Literackie wydało w piątek, 8 maja, na cześć Marii Pospiszylowej. W uczcie tej wzięło udział kilkadziesiąt osób, a jej gospodarzem był prezes Koła, Juliusz Kossak Sienkiewicza na niej nie było, z czego można wnosić, że jeszcze nie dojechał był do Krakowa. Pojawił się on jednak na majówce, którą zorganizowano w poniedziałek 11 maja 1885 r.
Pomysł zorganizowania majówki zgłosił – na co wskazują notatki prasowe – malarz Antoni Piotrowski, który przed rokiem wspólnie z Jackiem Malczewskim przygotowywał pokaz żywych obrazów z Ogniem i mieczem. W majówce tej wzięła udział – jak pisał jeden z przyjaciół Sienkiewicza, malarz Kazimierz Pochwalski – „cała Szkoła Sztuk Pięknych, wszyscy malarze i rzeźbiarze oraz nasi przyjaciele. Zebraliśmy sto kilka koni, przeważnie folwarcznych, chłopskich, a dla wyższych szarż znalazło się kilkanaście wierzchowych koni” Scenariusz przedsięwzięcia opracował wzmiankowany malarz Piotrowski. Potwierdził to Kazimierz Skrzyński – krakowski korespondent lwowskiego „Dziennika Polskiego”, który też podał zarys owego scenariusza, zaskakującego rozmachem, ale i „malowniczością”. Pisał on:
O godzinie 6. rano zbierają się wszystkie oddziały na moście przy ul. Wolskiej, skąd polsko-ukraiński oddział udaje się przez most Podgórski na prawy brzeg Wisły, zdążając w okolice Tyńca i Piekar. Oddział ten ma być złożonym z pancernych, z dragonów cudzoziemskiego autoramentu, z pospolitego ruszenia i z kozaków zaporoskich. Drugi oddział główny, zwany wschodnim, a złożony z Turków, Arabów i Tatarów, pójdzie lewym brzegiem Wisły. Około południa ma nastąpić zetknięcie się i potyczka o przeprawę przez Wisłę pod Tyńcem wśród harców, popisów, strzelania z łuku itp. Po czym wyruszają wszyscy na Bielany, gdzie się rozpocznie zabawa z muzyką i z tańcami
Autor ten dodał, że w majówce miało zamiar wziąć udział w kostiumach około stu osób konno. Taką samą liczbę konnych uczestników majówki podał także w swoich wspomnieniach jeden z uczestników owej wyprawy – Kazimierz Pochwalski. O około osiemdziesięciu jeźdźcach pisał natomiast Antoni Kleczkowski, który przygotował relację z tej wyprawy dla „Nowej Reformy”.
Oprócz ubranych w historyczne kostiumy jeźdźców na Bielany wybrała się liczna gromada dostojnych gości w powozach. Wzmiankowany Pochwalski wymienia wśród tych „dostojnych gości” przede wszystkim Juliusza Kossaka (który „wyglądał jak Sobieski”), Henryka Sienkiewicza oraz Jadwigę i Edwarda Janczewskich Z innych przekazów wynika, że Maria Pospiszylowa, „główna” bohaterka tej niezwykłej uroczystości, przybyła w czterokonnej karecie, „o krakowskim stroju służby i ubrania koni”. Wymienionym gościom honorowym towarzyszyła spora gromada artystów i pisarzy starszego pokolenia, jak na przykład Michał Bałucki czy Ludomir Benedyktowicz. Powozami przybyły na Bielany także rodziny, w tym dzieci artystów i pisarzy, którzy wyjechali na majówkę konno.
Znakomity opis owego „balu kostiumowego na koniach” stworzył jeden z jego uczestników, przywołany wyżej Antoni Kleczkowski. Na łamach „Nowej Reformy” tak opisywał on przebieg tej na swój sposób historycznej majówki:
Wczesnym rankiem artyści malarze i ich satelici, podzieleni, bo i jakże mogłoby się obejść bez podzielenia, na prawych Polaków i bisurmanów, udali się na rumakach i szkapach w liczbie przeszło osiemdziesięciu, przez Błonia ku Bielanom i Tyńcowi. Barwne kostiumy, często bardzo okazałe, walka, którą niejeden z pełnych animuszu jeźdźców zmuszony był przede wszystkim stoczyć z własnym koniem, rycerski gwar i przestrach przedmieszczan, nie mogących sobie wytłumaczyć, jakim prawem bez zawiadomienia przez komisarzy obwodowych najechać ich śmieli zbrojni męże, wszystko to od razu zdawało się wróżyć zwycięstwo bojownikom. Tatarska horda znanym obyczajem opanowała bielańską górę z wielkim apetytem na zdobycie klasztoru, umitygował ją wszakże dzielny wezyr p. W[ojciech] Kossak, zapewniając, że OO. Kameduli jadają potrawy z oliwą, – a więc zostawmy oliwę w spokoju. Koronne wojska różnego autoramentu, dowodzone przez p. [Antoniego] Piotrowskiego, z wiernym jak niegdyś bywało kozactwem, podążyły ku Piekarom i tu, opanowawszy strumyk i mostek, oczekiwały nadejścia hordy. Na łące pod Tyńcem niezwykle wspaniale i malowniczo wyglądali jeźdźcy harcujący na koniach posłuszniejszych już nieco i pojmujących wreszcie wielkie swoje zadanie. Do polskiego obozu dążyły też powozy z niewiastami, którym się szczęśliwie udało ujść bisurmańskiej niewoli, w gronie ich wiele było sióstr, żon, narzeczonych, lecz najwięcej matek, pojmujących, iż chłopcy najlepiej się bawią końmi, a dziewczątka lalkami.
W towarzystwie mężnego Kozaka, dzielności osobistej tylko zawdzięczającego, iż nie dostał się do niewoli (p. [Jan] Grzegorzewski), przybyła między Polaków wraz ze swymi rodakami, pp. [Františkiem] Hovorką i [Antoninem] Puldą, żądając gościnności, pobratymca nasza panna Pospiszylówna. Gromkie „Na zdar!” z piersi rycerzy i ciurów powitało gości, a trąbka bojowa wezwała wiarę do szeregów.
Coraz więcej przybywało wylęknionych z pobliskich okolic i dalszych stron. Pan [Michał] Bałucki uszedł cało jedynie tylko z małżonką, sukcesorów zasłużonego swego imienia i pięknego domku na Zwierzyńcu zostawiając na pastwę tatarskiej hordzie. Pan [Ludomir] Benedyktowicz przebrał syna za Czerkiesa; chłopiec ten uratował całą rodzinę od zguby, bo Tatarzy uznali ją za wyznawców Mahometa. Uciekający z dalekich stron przed trzęsieniem ziemi głośny Litwos [Henryk Sienkiewicz – FZ], ani marzył, iż pod Krakowem natrafi na chwilę, w której bisurmanie z Ogniem i mieczem pustoszyć chcą dobytki i brać w jasyr nadobne dziewoje. – Tłumnie już pozjeżdżali się do polskiego obozu wystraszeni rodacy i rodaczki, kiedy janczarska zagrzmiała muzyka, doskonale wykonana. Dano hasło do boju. Ałłahu! Wrzały hordy i uderzyły na naszą wiarę w oczach matek, truchlejących o zdrowie, jeżeli nie o życie synów. W bezkrwawym boju ten i ów dostał po palcach; skruszono kilka kopii ze zbrojowni pana [Stanisława] Koźmiana [dyrektora Teatru Miejskiego – FZ], zielona chorągiew Mahometa dostała się w ręce rycerstwa i – koniec „tynieckiej okazji”.
Przed „królem stepów” panem Juliuszem Kossakiem przedefilowały obie armie. Niepodobna wymieniać wszystkich jeźdźców i malowniczych ich kostiumów;
Afisz Teatru Miejskiego w Krakowie wydany z okazjij 25-lecia działalności literackiej Henryka Sienkiewicza 19 lutego 1900 r., Biblioteka Narodowa, sygnatura: DŻS XIXA 7
stroje wyszczególniały się głównie wymienionych powyżej rycerzy, a także p. [Tadeusza] Ajdukiewicza pyszny strój arabski i prześliczny koń, chociaż i rycerstwo kreowane z pacholąt p. Koźmiana, przystrojone w szarawary i zbroje nawykłe tylko do światła kinkietów wcale dobrze się przedstawiało.
Po wojnie, z placu boju rycerstwo udało się do bielańskiego lasu, gdzie rozbito namioty; towarzystwo zaś, które szczęśliwie uniknęło niebezpieczeństwa, udało się do ruin tynieckiego opactwa wraz z czeskimi gośćmi. Stamtąd podążono do obozu. Tu pod rozbitym pięknym namiotem, grono nadobnych pań karmiło zgłodniałych chociaż walecznych rycerzy. Kozactwo postanowiło wybrać Koszowego; zniewieściało ono widocznie, bo jednogłośny wybór padł na pannę Pospiszylównę. Koszowy pisarz pan Grzegorzewski przemawiał, iż jak niegdyś koszowy dla okazania mu, iż tylko Siczy zawdzięcza władzę, obrzucony bywał koszem śmiecia, tak i dziś od zwyczaju odstąpić nie można i zarzucił czeską artystkę wielkim pełnym kwiatów koszem tak, iż siedząca na murawie formalnie przykrytą nimi została. Setki strzałów i głośne „Na zdar!” towarzyszyły wyborowi.
Turczyn p. [Ludomir] Benedyktowicz z bisurmaństwem i Polakami wspólnie zanucili „Kde domow muj”, a do głębi wzruszona artystka ze łzami dziękowała wszystkim. Młodą dziewczynkę przyprowadził ojciec p. R., prosząc o kwiatek dla niej z rąk panny Pospiszyl, artystka ucałowała panienkę i obdarowała kwiatami, a to było hasłem, iż kto żył domagał się kwiatów, których też dla wszystkich wystarczyło, lecz otrzymywali je bez dodatków, jakie spotkały młodziutką pannę R.
Wśród najpiękniejszej pogody towarzystwo całe podzielone na grupy bawiło się doskonale; coraz więcej osób przybywało z miasta, coraz głośniejsze i częstsze strzały mąciły spokój ojców kamedułów. Gdziekolwiek wznoszono zdrowie, jak duch zjawiał się murzyn i strzelał z potężnego garłacza tuż nad uchem toastującego. W lesie gwar, huk radość i wesele, w klasztorze cisza i spokój dewizą „memento mori”. Panna Pospiszyl pragnęła bardzo zwiedzić, może tylko dla kontrastu, cichy zakątek ludzi, którzy wyrzekli się świata – nie dozwolono wszakże, gdyż biednym zakonnikom raz tylko do roku wolno jest widzieć niewieście twarze, a przygotowują się do tego postem i umartwieniem. I cóż dodać do tego opisu? Chyba to, że Bałucki i Litwos podnoszeni byli do góry z okrzykami na ich cześć, że rycerstwo dziękowało takim samym sposobem swoim wodzom.
Jeżeli bale kostiumowe w ciasnych brudnych salach Krakowa, w dusznej atmosferze, cieszą się wielkim powodzeniem, wczorajsza zabawa o wiele większą miała rację bytu. Na świeżym powietrzu, na wielkim kobiercu zieleni milej i piękniej przedstawiały się stroje, lepsze były humory, mniej sztywnym i etykietalnym nastrój wszystkich. Utrzymywano wprawdzie, iż tylko konie gdyby zdołały przemówić, mogłyby wydać sąd, czy im pomyślną była zabawa, nie przywykliśmy wszakże uwzględniać końskich czy pokrewnych sądów i dlatego bawiliśmy się dobrze.
Dobry jaki adwokat, a takich ponoć mamy za wielu, powinien wytoczyć i wygrać proces z niebiosami o deszcz, który około szóstej rozproszył wszystkich, lecz może lepiej wstrzymać się z procesem, dopóki deszczu nie weźmiemy w własne przedsiębiorstwo, pod zarządem gminy
W tym kontekście warto jeszcze przywołać fragment wspomnień Kazimierza Pochwalskiego, który znalazł się w „pułku” Wołodyjowskiego i który przeżył z tym „pułkiem” dość niezwykłą przygodę. Pisał znany portrecista, twórca jednego z najlepszych portretów Sienkiewicza:
Pułk dragonów Wołodyjowskiego posiadał zaledwie dwudziestu kilku ludzi, rolę Wołodyjowskiego odgrywał najmniejszy kolega Józio Wodziński, a Longinusa Starzyński. Zatrzymaliśmy się w zaroślach, bo nasz Wołodyjowski dobrawszy sobie dwóch ludzi wyruszył na podjazd. Przed nami była łąka, a poza nią most na strumieniu. Z chwilą, kiedy nasz podjazd wkroczył na ów most, zostali napadnięci przez kilku Tatarów, którzy z krzykiem zaczęli płazować naszych szablami. Powstał tumult, Wołodyjowski nie mogąc wyciągnąć rapiera z pochwy, zaczął wołać na Tatarów, żeby poczekali, aż wydobędzie rapier. – Jestem Wołodyjowski – wołał – musicie mi więc ulec. Ruszyliśmy mu na pomoc, obroniliśmy i wzięliśmy kilku do niewoli. Zardzewiałe rapiery spadały na głowy i plecy, nasze chabety się splątały, ale mimo tej śmieszności sytuacji, to jednak dla nas było to bardzo malownicze
Z przywołanych wyżej przekazów wynika jedno: formalnie główną „bohaterką” owej niezwykłej majówki była Maria Pospiszylowa. Niewątpliwie jednak całość została przygotowana z myślą o uczczeniu Henryka Sienkiewicza. Dla krakowskich uczestników tej wyprawy nie było tajemnicą, że pisarz przeżywał bardzo trudne chwile (śmiertelna choroba żony), toteż dzięki sprytnemu zabiegowi udało się im uniknąć kłopotliwej dla niego sytuacji. Organizując majówkę w strojach nawiązujących do wydarzeń opisanych w Ogniem i mieczem, złożyli pisarzowi w niezwykłej formie podziękowanie za dar, jakim była powieść. Dlatego wolno przyjąć, że był on niezawodnie kontent z udziału w tym przedsięwzięciu.
V
Od początku swojej drogi twórczej Henryk Sienkiewicz marzył o karierze dramaturga. W listach do przyjaciół kierowanych w drugiej połowie lat 70. raz po raz powracał do tej sprawy. Wiele też wskazywało na to, że marzenia owe zrealizują się, gdyż w marcu 1879 r. jego pięcioaktowy dramat Na jedną kartę trafił na scenę teatru lwowskiego, a w rok później – krakowskiego. W sobotę 17 stycznia 1880 r. na benefis Bronisławy Wolskiej, aktorki Teatru Krakowskiego, wystawiono „oryginalną polską komedię” pt. Na jedną kartę. Rzecz w tym jednak, że zarówno w prasowych zapowiedziach sztuki, jak i w obszernym omówieniu tego przedstawienia nazwisko Sienkiewicza nie padło ani razu; posługiwano się wyłącznie jego pseudonimem: Litwos. Czytelnikom „Czasu” przedstawiono go jako „znanego współpracownika pism warszawskich i podróżnika, który znajdował się w Ameryce podczas bytności tam p. Modrzejewskiej i pierwszy donosił do Polski o jej powodzeniach, i który jest niezaprzeczenie dzisiaj jednym z najświetniejszych felietonistów polskich”
Widok z ogrodu na Sienkiewiczówkę fot. Marian Pawelski
Autor recenzji przedstawienia, wykazawszy zalety oraz błędy kompozycyjne sztuki Litwosa, nie omieszkał przecież zaznaczyć, że jest to dzieło „autora zaszczytnie znanego w innych rodzajach a zajmującego między młodą generacją pisarzy wyjątkowe stanowisko”. Samej sztuce przyznał też sporo zalet, przede wszystkim „język treściwy, a przy tym poetyczny, wielkie bogactwo myśli rzucanych jakby mimochodem”. Zakończył zaś stwierdzeniem: „utwór to w każdym razie nie banalny, czym zwykle grzeszą u nas dzieła dramatyczne, przedstawiające demokrację i arystokrację”
Po pięciu latach od krakowskiego debiutu Sienkiewicza sytuacja dramaturga zmieniła się w sposób radykalny. Dobrze niegdyś zapowiadający się felietonista objawił się czytelnikom jako wyborny powieściopisarz historyczny, którego Ogniem i mieczem stało się prawdziwym bestsellerem. Nie dziw zatem, że natychmiast znaleźli się „specjaliści od przeróbek powieści na dramaty sceniczne”, którzy podjęli próby przygotowania tego dzieła do wystawienia na scenie teatralnej.
Bezpośrednio po ukazaniu się powieści, czyli wiosną 1885 r., pomysł stworzenia na podstawie Ogniem i mieczem libretta do opery zgłosił popularny historyk warszawski – Ernest Sulimczyk-Świeżawski W tym samym czasie Benedykt Filipowicz (występujący pod pseudonimem: Benedykt Pobóg) „przerobił” powieść Sienkiewicza na „obraz dramatyczny w sześciu odsłonach” pt. Ogniem i mieczem Ten obrotny warszawski literat, trudniący się przede wszystkim dziennikarstwem, przeprowadził umiejętny marketing dla swojego dzieła i jeszcze w tym samym 1885 r. sprzedał je trzem teatrom polskim: krakowskiemu, lwowskiemu i poznańskiemu. Wierząc w to, że przeniesione na scenę sławne dzieło Sienkiewicza może przynieść spore zyski, dyrektorzy każdego z przywołanych teatrów wprowadzili niemal równocześnie sztukę do swojego repertuaru: w Krakowie i w Poznaniu w dniu 17 października 1885 r., zaś we Lwowie – w cztery dni później, 21 października
Nawet przy najlepszej woli trudno byłoby uznać dokonaną przez Filipowicza sceniczną adaptację powieści Sienkiewicza za dzieło udane. Jej główną słabością okazała się forma. Bohaterowie właściwie nie prowadzą w niej dialogów, ale przemawiają, wygłaszając dość długie oracje. Mimo tej słabości sztuka Filipowicza-Poboga w Krakowie odniosła sukces. Jej głównym atutem okazała się sława, jaką cieszyła się powieść. To dlatego grano ją tu przy pełnej widowni aż cztery razy, co było w owym czasie sukcesem Kwerenda gazet krakowskich przekonuje o tym, że do teatru spieszyli w tym przypadku nie tylko stali jego bywalcy, ale także przybysze z okolicznych miejscowości. Dziennikarz „Czasu” napisał, że przewidywano jedynie dwa spektakle: w sobotę i niedzielę (17 i 18 października); okazało się jednak, że na przedstawienie „wybiera się wiele osób nie tylko z miasta, ale i z okolicy”, utwór bowiem „dzięki swemu pierwszemu twórcy Henrykowi Sienkiewiczowi – posiada olbrzymią siłę atrakcyjną i posiadać ją będzie jeszcze nader długo” Zwrócił on przy tym uwagę także i na to, że „niższe warstwy społeczne, nie czytające ani książek ani odcinków w gazetach, a jednak bywające w teatrze – poznają nareszcie dzieło, zasługujące na najszerszą popularność” Ostatecznie grano sztukę cztery razy, w dniach: 17, 18, 20 i 25 października 1885 r.
Przeróbka powieści Sienkiewicza trafiła na deski teatru, którym od sześciu tygodni, to znaczy od dnia 1 września 1885 r., zarządzał nowy dyrektor – Jakub Glikson. Przejął on przedsiębiorstwo z rąk Stanisława Koźmiana, który przez dwadzieścia lat kierował teatrem przy pl. Szczepańskim, a który pod koniec swojej dyrekcji spotkał się z falą ostrej krytyki W kontekście wydarzeń, do jakich doszło w Krakowie w drugiej połowie 1885 r., wolno sądzić, że decyzja nowego, młodego dyrektora teatru (liczył zaledwie 39 lat!) wiązała się z próbą zdobycia przezeń zaufania u publiczności odwiedzającej zwyczajowo teatr, a także – pozyskania nowej Wszystko wskazuje też na to, że cel ten Glikson osiągnął, sceniczna wersja Ogniem i mieczem została bowiem dobrze przyjęta przez oba zwalczające się w owym czasie w Krakowie obozy. Swoistym przypieczętowaniem sukcesu nowego dyrektora była nieledwie symboliczna obecność w teatrze w dniu 20 października na przedstawieniu Ogniem i mieczem przybyłej z Paryża Marii Mickiewiczowej, żony Władysława, syna Adama Mickiewicza, wraz z dwiema córkami. Na przedstawieniu tym pojawiło się także wiele osób z Warszawy i Królestwa, co odnotował dziennikarz „Czasu”
Nowy dyrektor Teatru Miejskiego zaangażował do udziału w spektaklu niemal cały zespół aktorski. Sprawozdawcy prasowi zgodnie podkreślali, że aktorzy stanęli na wysokości zadania. Zarówno w „Czasie”, jak w „Nowej Reformie” można przeczytać, że postacią pierwszoplanową przedstawienia był Edmund Rygier, który zagrał postać Bohuna. „Był to Kozak z krwi i kości, tęskny i marzący jak duma ukraińska, a zarazem dziki, szorstki, energiczny jak prawdziwy bohater i rycerz stepów, wpół rozbójnik a na wpół żołnierz” Władysław Szymanowski, który przeniósł się właśnie do Krakowa z teatrów warszawskich, dobrze wypadł w roli Michała Wołodyjowskiego, „jakkolwiek rola nie odpowiadała naturze jego talentu” Z dużym aplauzem widowni spotkał się występujący pod pseudonimem Arwina Jan Kazimierz Zieliński, który „z wielkim humorem” zagrał Zagłobę. Czesław Janowski „sympatycznie i z uznaniem” odtworzył postać Skrzetuskiego. Antoni Kleczkowski z „Nowej Reformy” twierdził wprawdzie, że jego Skrzetuski „był za miękkim na rycerza”, ale przyznawał zarazem, że „kilka scen jednak miał artysta bardzo dobrych” Pochwały recenzentów zyskali: Władysław Werner grający postać Bohdana Chmielnickiego oraz Władysław Antoniewski jako „wyborny” Podbipięta („zdawało się, że głową sięga do paludamentów teatru”). Króla Jana Kazimierza zagrał Artur Zawadzki, Tuhaj-beja zaś bliżej nieznany Gloger. Ludomir Winkler „wlał dużo wesołości szczerej i naturalnej w drobną rolę Rzędziana”. Ludwik Solski i Teodor Konopka „wyglądali ślicznie w bogatych ubiorach”, natomiast Juliusz Jejde i Hipolit Wójcicki „mieli potrzebną powagę dygnitarzy” Zdaniem recenzentów panom dorównały w spektaklu panie: Bronisława Wolska i Anna Kałużyńska „jak zwykle zachwycały słuchaczów”, a Wanda Barszczewska „zdobyła niemałe powodzenie w wybornej roli ukraińskiej czarownicy Horpyny” W przedstawieniu nie wzięła wprawdzie udziału pierwsza gwiazda krakowskiego teatru – Antonina Hoffmannowa, ale okazało się, że artystka chorowała od kilku tygodni i na scenę powróciła dopiero w dniu 24 października 1885 r.
Recenzenci teatralni zwrócili uwagę na dużą staranność oprawy przedstawienia. W „Czasie” czytamy, że „dyrekcja artystyczna, korzystając ze sposobności – dzięki uprzejmej i życzliwej interwencji jednego z najrozgłośniej znanych w Krakowie artystów malarzy – przybrała scenę w bogactwa Wschodu, dywany, kotary, zbroje i sprzęty” Potwierdził to Kleczkowski w „Nowej Reformie”, pisząc: „Kostiumy i dekoracje oczyszczone, wcale nieźle się prezentowały, a co również godnym jest zaznaczenia «tłumy» tatarskie, kozackie i szlachta okazywały, iż wyćwiczyła ich wprawna dłoń” Tajemniczo brzmiące owe zapisy kierują nas właściwie tylko w jedną stronę: do Juliusza Kossaka. Wprawdzie można byłoby przypuszczać, że pomocy przy realizacji tego przedstawienia udzielił był Gliksonowi Antoni Piotrowski, który wszak przed rokiem wspólnie z Jackiem Malczewskim odpowiadał za stronę artystyczną wystawionych w tym samym teatrze żywych obrazów Ogniem i mieczem, a w maju przygotował scenariusz „majówki artystów”, ale było to niemożliwe: na początku października tego roku Piotrowski wyjechał był (wspólnie z Janem Grzegorzewskim) do Bułgarii jako korespondent z wojny bułgarsko-tureckiej pism angielskich i francuskich. Jacka Malczewskiego tego typu sprawy nie interesowały. Jednym z „najrozgłośniejszych artystów malarzy” w Krakowie był w tym przypadku Juliusz Kossak, który wszak przygotowywał serię rysunków do albumu poświęconego Ogniem i mieczem.
Sceniczna wersja Ogniem i mieczem przyniosła Jakubowi Gliksonowi jako nowemu dyrektorowi Teatru Krakowskiego sukces. Podkreślił to krytyk teatralny „Czasu”, który w dniu 23 października napisał: „Tak więc dyrekcja [Teatru Krakowskiego – FZ] po kilku sukcesach moralnych doczekała się nareszcie i sukcesu pieniężnego. Cieszymy się z tego szczerze” Zapewne cieszyłby się z tego także i Henryk Sienkiewicz, gdyby nie fakt, że dokładnie w tym czasie, gdy w Krakowie sukcesy święciła przeróbka sceniczna pierwszej części Trylogii, jego dotknęło wielkie nieszczęście: w dniu 19 października 1885 r. zmarła w Falkenstein, w jego obecności, jego ukochana żona, Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa.